Mijanie się z obchodami tej daty to nie tylko mijanie się z elementarną prawdą o polskiej historii, ale również mijanie się z zasadą ciągłości solidarnościowej władzy.
Bo to przecież Solidarność, nie kto inny, ta sama Solidarność, która dziś wiernie stoi przy Prawie i Sprawiedliwości, wygrała przesilenie polityczne przełomu 1988 i 1989 roku. To nikt inny, jak reprezentowana przez Wałęsę Solidarność doprowadziła do okrągłego stołu i legitymowała komitety obywatelskie. To na jej listy głosowali Polacy.
Co więcej, ów monopol nie podobał się dużej części poza-solidarnościowej opozycji; ale logika siły była w 1989 roku bezwzględna. Liczył się mocniejszy, czyli Solidarność. Tworzyli ją zresztą na równi późniejsi założyciele PC. Zastępcą Wałęsy w związku był Lech Kaczyński, a Jarosław (o czym przypomina dzisiejsza „Gazeta Wyborcza”) aspirował do uczestnictwa w rządzie Mazowieckiego. Wtedy grubej linii pomiędzy III RP i jej burzycielami nie było.
Pojawiła się niemal dwie dekady później i to w bardzo szczególnym celu. Prawo i Sprawiedliwość, historyczny dziedzic PC podjął się budowy nowej historiografii, w której dymisjonuje się aktualnych przeciwników politycznych. Wałęsa musiał w niej okazać się zdrajcą, Lech Kaczyński bohaterem, mitem założycielskim miał być Smoleńsk, a historycznym wrogiem putinowska Rosja.
Czy ten plan się powiódł? Mam spore wątpliwości. Uznanie historycznej roli Lecha Kaczyńskiego nie wymaga takich zabiegów, Smoleńsk wygasa, a obsesyjna wrogość wobec Rosji rozlała się dużo szerzej, niż chcieli tego liderzy PiS. Na tyle szeroko, że zaczyna być elementarną przeszkodą w sprawnym uprawianiu polityki.