Republikanie, owszem, po chaotycznym początku prawyborów dość szybko uporządkowali szeregi i – zgodnie z podpowiedziami prasy – wybrali na swego kandydata w listopadowych wyborach prezydenckich sędziwego wiekiem, lecz młodego duchem Johna McCaina. Ale demokraci zgotowali pretendentom do nominacji, mediom i samym sobie prawdziwą huśtawkę nastrojów.

Po niemal roku nieprzerwanej dominacji byłej pierwszej damy w sondażach demokratyczni wyborcy w początkach stycznia na starcie prawyborczego sezonu w stanie Iowa dali pierwszeństwo senatorowi Obamie. Parę dni później w New Hamsphire, gdy dziennikarze i eksperci od sondaży zapowiadali miażdżące zwycięstwo Obamy, zagłosowali na Clinton.

Hillary jest wyraźnym faworytem, przed Obamą bardzo trudne zadanie – mówili mi z poważnymi minami czołowi analitycy amerykańscy pod koniec stycznia. – Czy to już koniec Hillary? – pytali ci sami eksperci parę tygodni później, gdy czarnoskóry senator wygrywał stan po stanie. Teraz, na złość wszystkim, zamiast przypieczętować zwycięstwo Obamy, wyborcy w kolejnych stanach wskazali na panią Clinton. Najwyraźniej przekonała ich prowadzona przez nią w ostatnich dniach kampania negatywna bazująca na najbardziej prymitywnych lękach wyborców. W reklamach pokazywała śpiące dzieci i telefon w Białym Domu dzwoniący w środku nocy w sposób wielce niepokojący. Ten dramatyczny przekaz sugerujący, że jeśli słuchawkę odbierze Obama, to Ameryka stoczy się w przepaść, najwyraźniej zadziałał. Tak jak przed dwoma miesiącami niespodziewane łzy stalowej Hillary. A może gwałtowny wzrost notowań Obamy w sondażach zahamowało coś zupełnie innego?

Prawda jest taka, że nikt w Ameryce tego nie wie. Teraz eksperci twierdzą, że walka rozstrzygnie się prawdopodobnie podczas sierpniowej konwencji partyjnej. A jeszcze nie tak dawno mówili, że rozstrzygnie się w początkach lutego...