[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/12/28/cuda-na-pokaz/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]

Od lat podczas meczów granych na pokaz mniej istotne było, kto wygra, a ogromnie ważne, w jakim stylu to uczyni. Uczestnicy pierwszych pokazówek, demonstrując publiczności swój techniczny kunszt, kładli kamień węgielny pod profesjonalną wersję tenisa. Nie było mnie na świecie, kiedy w Sopocie (wówczas położonym w granicach Wolnego Miasta Gdańsk) w 1933 roku zjawił się cyrk Amerykanina Williama Tildena. W 1961 r. gościł w Polsce jeszcze słynniejszy cyrk Jacka Kramera, ale ja o tenisie nic wtedy nie wiedziałem. Dopiero później odkryłem na strychu drewnianą rakietę po stryju i powędrowałem z nią na pobliskie korty Warszawianki. Z tych pierwszych wizyt zawodowców niewiele zostało, bo oba wydarzenia zawieruszyły się jakoś w sportowych archiwach.

Lepszy los spotkał pokazówki z końca lat 70. Pomysł Mariusza Waltera z telewizyjnego "Studia 2" podchwycił biznesmen Jan Wejchert. Turnieje asów zagościły w kilku polskich miastach. Były szansą ujrzenia w akcji wybitnych graczy, a na trybunach sporych obiektów regularnie brakowało miejsc. Tenisowe środowisko marzyło już o pierwszej, rodzimej zawodowej imprezie, ale w kraju, w którym oficjalnie nie można się było posługiwać obcą walutą, było na to za wcześnie.

W tamtych czasach w stołecznych Domach Centrum pojawił się profesjonalny sprzęt – rakiety, piłki i ubrania. Firma Konsuprod i jej szef Lothar Grabowski, wujek Wejcherta, na pokazową imprezę w katowickim Spodku położyli nieznaną u nas wówczas sztuczną nawierzchnię. Grałem tam w przeddzień pokazówki, w finale dziennikarskiej imprezy, kiedy obok kortu pojawił się Jan Kodes. Potem podszedł i grzecznie poprosił, bym nazajutrz wpadł w południe, bo on chce trochę poćwiczyć. W ten sposób przez godzinę trenowałem ze sławnym Czechem, zwycięzcą Wimbledonu i dwukrotnym mistrzem Roland Garros.

Dziś pokazówki to kaprys. Potrzebny jest bogaty sponsor, jakiś szczególny powód, czasem względy patriotyczne, a najlepiej wszystkie te elementy razem wzięte. Przeładowane kalendarze nie dają tylu szans co kiedyś, np. za czasów Wojtka Fibaka. Na dodatek sami grający pod koniec sezonu błagają o odpoczynek i mówią, że tenisa mają dość. Fakt, że za chwilę większość radośnie bryka w imprezach pokazowych graniczy z cudem. Jak się okazuje, można mieć dość tenisa, ale nie tenisowych pieniędzy.