Siarhiej Martynau, przyjęty w piątek przez polskiego ministra spraw zagranicznych, uważa, że Polakom na Białorusi nic złego się nie dzieje. Nasyłanie milicji na polską organizację i przejmowanie jej majątku to, jak powinniśmy jego zdaniem uważać, normalne działanie. A przede wszystkim Polska ma się nie wtrącać w wewnętrzne sprawy Białorusi, także te dotyczące polskich organizacji w tym kraju.
Wypowiedzi Martynaua (i nie pomogła tu dobra angielszczyzna) dowodzą, że niezależnie od tego, czy z przedstawicielami Łukaszenki prowadzi się rozmowy męskie, czyli w stylu lansowanym przez Sikorskiego, czy niemęskie – efekt jest taki sam. Władze białoruskie robią, co chcą. Dławią wszystkie inicjatywy, które nie są ich dziełem. Wszystko, na co reżim nie ma wpływu. Także Związek Polaków pani Andżeliki Borys.
Prześladowanie mniejszości, wbrew temu, co twierdzi Martynau, nie jest wewnętrzną sprawą Białorusi. Nie ma też nic dziwnego w tym, że Polsce bliski jest los Polaków na Białorusi. Białoruś też interesuje się losem Białorusinów mieszkających za granicą. A jej sojusznik ze ZBiR – Rosja – w obronie Rosjan, nawet świeżej daty (z paszportem przyznanym chwilę wcześniej), potrafi prowadzić wojny, prawdziwe i cybernetyczne.
Wraca pytanie, czy warto rozmawiać z przedstawicielami białoruskiego reżimu? I czy właściwe było zawieszenie części sankcji i wpuszczenie białoruskich dygnitarzy, z Łukaszenką włącznie, na europejskie salony?
Zabrzmi to jak przyznanie się do bezradności, ale mimo wszystko nie było lepszego wyjścia. Chodziło o to, by nie zostawić Białorusi na łasce i niełasce Rosji. By wzmocnić jej suwerenność, oferując jednocześnie zbliżenie z Zachodem. To nadal jest aktualne. Ale bardzo trudne, co Martynau pokazał nam dobitnie. Przyjeżdżając do Warszawy parę dni po ostrym ataku milicji i sądów białoruskich na polską mniejszość i mówiąc, że nic się nie stało, zakpił sobie z Polski, UE i ich wartości.