Ponieważ taka kandydatura byłaby dla PO samobójem, a dla PiS fantastycznym prezentem, liczni dziennikarze dzwonili do znanych sobie prywatnie polityków PO z niedowierzaniem i pytaniami, kto u nich oszalał. Ci zaś, z czasem coraz bardziej zirytowani, powtarzali wielokrotnie, że jest to kompletnie bezpodstawna plotka.
Mimo tych dementi nazwisko profesora Zolla powtarzano w kolejnych spekulacjach nazbyt uporczywie, by sądzić, że było to tylko skutkiem błędu czy nawet zwykłego chciejstwa pewnej części mediów. Dopiero pytanie zadane wprost wirtualnemu ministrowi przed telewizyjną kamerą – być może nieopatrznie – ucięło sprawę. Andrzej Zoll przyznał, że nikt mu propozycji wejścia do rządu nie składał. Nikt, doprawdy, nie mógł o to spytać tydzień wcześniej?
Można by machnąć na sprawę ręką, traktując ją jako zwykłą wpadkę, jakich w mediach wiele – rzecz w tym, że nie jest to jedyny podobny przypadek. Media, które przez ostatnie dwa lata łoiły PiS bezlitośnie, w ostatnich przedwyborczych tygodniach rezygnując już z zachowania jakichkolwiek pozorów, na wiele sposobów okazują teraz, że ich zdaniem to one wygrały dla Tuska te wybory (zapominając, nawiasem, że przez całe te dwa lata ich wrzask raczej Kaczyńskiemu służył, niż szkodził) i powinien on o tym pamiętać, jeśli nie przez wdzięczność, to w obawie, żeby samemu nie znaleźć się na celowniku. Przywykliśmy już, że część mediów opisuje politykę z pozycji zdeklarowanych kibiców określonych partii — ale próby wchodzenia w rolę trenerów to coś nowego.
Skomentuj na blog.rp.pl/ziemkiewicz