Nie całkiem o to chodziło. Plan jest taki, że premier wszystko podporządkuje temu, żebyśmy to my kochali jego. Żeby ta miłość narastała, narastała, i ostatecznie osiągnęła apogeum w roku 2010, czyli w okolicach wyborów prezydenckich.Odrzuć wszystko, co nie pasuje do przesłanek, a to, co zostanie, będzie prawdą, drogi Watsonie – tak najsławniejszy detektyw wszech czasów tłumaczył przyjacielowi, na czym polega sztuka dedukcji. Próbuję, na swoją skromną miarę, zastosować tę metodę do poczynań nowej władzy. Dlaczego w rządzie Tuska tak mało jest wyrazistych polityków, a ci, którzy są, zostali powysyłani akurat nie do tych resortów, które objąć chcieli i do których objęcia się przygotowywali – co odbiera im szansę na przyćmienie gwiazdy szefa?
Dlaczego cały liberalizm PO wyparował nagle jak kamfora, a zastąpiły go zapowiedzi śmiałych podwyżek płac dla budżetówki i zaniechania poboru do wojska jeszcze przed wyborami prezydenckimi? Dlaczego w polityce zagranicznej zaczynamy nową kadencję od efektownych kapitulacji, które nie dadzą nam niczego, poza pochwałami niezmiennie prorosyjskich i antyamerykańskich eurosalonów?
Jest to wszystko zaprzeczeniem starego politycznego obyczaju, wedle którego zaraz po wyborach nowa władza stara się odwalić jak najwięcej z nieuchronnej brudnej roboty, licząc, że ci, którym trzeba zrobić wbrew, do kolejnych wyborów jakoś to zapomną i wybaczą. Jasne, że każdy polityk chce być kochany. Ale jeśli rządzi, to kiedyś musi też robić rzeczy niepopularne. Może Donald Tusk o tym nie wie?
Skomentuj na blog.rp.pl/ziemkiewicz