Czy to przed wyborami do parlamentu czy do samorządów. A po wyborach jest jak zwykle – konfitury rozdaje się zaufanym partyjnym działaczom.
Politycy się nauczyli, że choć w kampanii muszą składać trudne do dotrzymania obietnice, to potem mogą bezkarnie owe obietnice łamać. Pozwalamy im na to my, wyborcy. Chętnie w kampaniach powtarzamy deklaracje "naszych" polityków, że teraz wszystko będzie inaczej, że nowa władza będzie lepsza od poprzedniej. A gdy po wyborach zaczyna się masowe wycinanie przeciwników i rozdawanie swoim działaczom publicznych spółek jako łupów, na fali entuzjazmu po zwycięstwie rozgrzeszamy swoich ulubieńców z przedwyborczych kłamstw.
Obecna władza niestety nie różni się w tej dziedzinie od niemal wszystkich poprzednich rządów. Też obiecywała, że usunie nieudolnych urzędników PiS, a w wielu miejscach usuwa wszystkich, jak leci, bez względu na kompetencje (wystarczy przypomnieć choćby hurtowe zwolnienia w ZUS). Też deklarowała, że zastąpi ich fachowcami, a woli sięgać po swoich, zaufanych i zasłużonych.
Doskonale ilustruje to opisywana dziś przez nas historia z Warmii i Mazur, gdzie miejscowy szef Platformy (współrządzącej w regionie z PSL) w gronie partyjnych towarzyszy przygotowywał skok na spółki i agendy państwowe. Oczywiście oficjalnie wojewoda miał przeprowadzać konkursy, ale planowano, że zwyciężać w nich będą osoby wskazane przez obecną władzę. Podobnie jak – już od dłuższego czasu – dzieje się w tym regionie przy obsadzie urzędów podległych samorządowi wojewódzkiemu.
Z partyjnego punktu widzenia trudno się Platformie dziwić. Gorzej jest, gdy spojrzeć na problem z perspektywy interesów państwa i standardów polskiej polityki.