Nie będzie zatem "grillowania" opozycji, jak to elegancko ujął jeden z polityków Platformy; nie będzie też zmuszania posłów PiS do głosowania przeciw traktatowi, który został wcześniej wynegocjowany przez ich własnego prezydenta i rząd.

To dobra informacja dla Polski. Dalsze przedłużanie sporu o ratyfikację traktatu lizbońskiego do niczego nie prowadziło. Podważało wiarygodność naszego kraju w polityce międzynarodowej, rodziło wrażenie, że podpisany wcześniej przez prezydenta dokument może z niejasnych powodów stać się ofiarą międzypartyjnych gier.

Powiedziawszy to wszystko, trzeba jednak zadać pytanie, kto w tym sporze wygrał. Trudno się oprzeć wrażeniu, że zwycięzcą raczej jest premier. Po pierwsze, Sejm będzie głosował nad rządową wersją ustawy ratyfikacyjnej; po drugie, wszystkie zastrzeżenia PiS znajdą się w uchwale, co PO od początku proponowała.

Jarosław Kaczyński zrezygnował zatem ze swojego podstawowego postulatu, jakim było wprowadzenie zabezpieczeń z Joaniny do ustawy ratyfikacyjnej. Takiego znaczenia nie ma przecież projekt przyszłej ustawy regulującej współpracę Sejmu i Senatu w sprawach polityki unijnej, o którym wspominają premier i prezydent. Nie wiadomo przecież, co się w nim znajdzie. Co więcej, ustawa ta, nawet jeśli zostałaby kiedyś przyjęta przez PO i PiS, nie będzie miała takiej rangi jak ustawa ratyfikacyjna.

Dobrze, że liderzy PiS poszli po rozum do głowy i wycofali się z dalszej walki o traktat. Z drugiej strony nie sposób zrozumieć, po co w ogóle taką walkę podjęli. Narazili na szwank swój wizerunek i doprowadzili własną partię niemal do rozbicia. Nie potrafili też przekonać do swoich racji opinii publicznej. Wydaje się, że sprawa sporu o traktat to jeden z najpoważniejszych błędów Jarosława Kaczyńskiego. I minie sporo czasu, nim uda mu się go naprawić.