Znieważenie i oplucie polegało, po pierwsze, na stwierdzeniu, że jako "pierwszy niekomunistyczny" szef TVP Drawicz świadomie forował sprawdzonych w latach 80. partyjnych propagandystów i blokował wszelkie zmiany, zwłaszcza personalne, po drugie zaś, na ujawnieniu, iż w czasach STS był tajnym współpracownikiem SB.

Pierwsze z oskarżeń udowodnione zostało licznymi konkretnymi zdarzeniami, drugie – przywołaniem zachowanych w archiwach dokumentów. Toteż pani Lipińska nie próbuje polemizować z dowodami. Pani Lipińska stwierdza po prostu, iż dowody się nie liczą. Bo: "Drawicz był najbliższym przyjacielem mojego męża", "był niepowtarzalny – pogoda ducha, poczucie humoru i dystans do spraw durnych sprawiały, że skupiał wokół siebie ludzi" (a po co by werbowano powszechnie znienawidzonego odludka?), "był uczciwy", "był odważny" i "nikt nie uwierzy".

Pani Lipińska też: "nie uwierzę, nawet gdy mi pokażą jego podpis na jakichś brudnych ubeckich papierach". I argument rozstrzygający: "nie obchodzi mnie to i namawiam wszystkich porządnych ludzi do wyśmiania głupich oskarżeń".

W zasadzie nie byłby ten kuriozalny list wart niczyjej uwagi, poza może domowym lekarzem pani Lipińskiej, gdyby nie był w swej kuriozalności aż tak typowy dla środowiska, które od lat rości sobie pretensje do miana intelektualnej elity i naszego podziwu. Argument "to nasz znajomy" wystarcza tam za wszystko – kto nasz, ten zawsze jest w porzo, nawet jeśli podpisywał "jakieś brudne ubeckie papiery". A kto nie nasz, nie ma prawa nic mówić. Zwłaszcza prawdy.

Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2008/04/29/przyjaciel-przyjaciol/]blog.rp.pl/ziemkiewicz[/mail]