To zrozumiałe: ludzie, którzy przeżyli Holokaust, wciąż drżą na sam dźwięk języka niemieckiego – to dlatego kilku polityków protestowało w marcu przeciwko zaproszeniu do Knesetu kanclerz Angeli Merkel. Żydzi ocalali z Zagłady pamiętają też o polskich szmalcownikach, czytają w izraelskich mediach o Jedwabnem, pogromie kieleckim, marcu 1968 r.
Niestety, w Izraelu pamięć o Irenie Sendlerowej, Władysławie Bartoszewskim czy tysiącach innych Polaków bohatersko ratujących Żydów w czasie okupacji przegrywa zazwyczaj z jednym odpowiednio nagłośnionym przez media antysemickim transparentem na stadionie piłkarskim. Życiorysy Artura Rubinsteina i Juliana Tuwima – Żydów i polskich patriotów – zanikają w szumie informacji o pełnych jadu broszurkach sprzedawanych w warszawskich czy krakowskich kioskach.
Część winy leży też po drugiej stronie: wielu izraelskich polityków i publicystów widzi w nas jedynie gorliwych "wspólników Hitlera", podążając za osławionym stwierdzeniem byłego premiera Icchaka Szamira, iż Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Także Marsze Żywych, podczas których izraelskie nastolatki dowiadują się jedynie o mrocznych kartach naszej wspólnej historii, nie są najlepszym sposobem na budowanie przyjaźni między młodymi Polakami i Izraelczykami.
Nie łudźmy się jednak – to my powinniśmy najpierw zadbać o to, by już żaden piłkarz nie wybiegł na boisko w koszulce z antysemickim napisem i by wyszukiwanie "prawdziwych" nazwisk współczesnych ministrów i posłów przestało być główną rozrywką w wielu polskich domach. Dopóki się tak nie stanie, dzisiejszy polityczny i militarny sojusz z Izraelem może okazać się kruchy i powierzchowny.