[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2008/11/30/ludobojstwo-pod-okiem-onz/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Liczba uchodźców lawinowo rośnie. Szerzy się głód. Towarzyszą temu rzezie organizowane przez zbrojne bandy. Ministrowie spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i Francji, którzy pojawili się w Kongu, ostrzegli, że może tam dojść do największej tragedii po II wojnie światowej, która pochłonie miliony ofiar.

Przez parę dni media pochylały się nad kongijską tragedią, aby przejść nad nią do porządku. To samo politycy. W Polsce, co ciekawe, w sprawie tej odezwała się wyłącznie UPR, wskazując, że masakrze i masowemu głodowi w Kongu zapobiec może jedynie zbrojna interwencja ONZ.

Problem w tym, że nie ma na nią co liczyć, choć teoretycznie Karta ONZ przewiduje jej możliwość. Rada Bezpieczeństwa, czyli główny organ tej instytucji, nie podjęła jej nigdy od czasu wojny w Korei, a wtedy było to możliwe wyłącznie dzięki bojkotowi jej prac przez Związek Sowiecki.

Media i politycy mówią więc prawie wyłącznie o pomocy humanitarnej. Można się zgodzić, że ma ona uzasadnienie, choć jej zakres jest bardzo ograniczony, a czasami – jak w wypadku Etiopii 20 lat temu – była ona przejmowana i wykorzystywana przez organizatorów ludobójstwa. Siły pokojowe ONZ nie służą niczemu. Na ich oczach dokonano np. masakry w Srebrenicy, a żołnierze nie ruszyli palcem. Kontyngent w Kongu już niedługo osiągnie liczbę 20 tysięcy żołnierzy. Ich roczne utrzymanie kosztuje ponad miliard dolarów. Po co? Pytanie jest poważniejsze. Po co w ogóle w takim stanie rzeczy ONZ? Gigantyczna zbiurokratyzowana organizacja pochłaniająca ogromne fundusze, która zapewnia doskonałe synekury emerytowanym politykom, ich przyjaciołom i armii biurokratów, dowartościowuje rozmaite dyktatury i pęta ręce tym, którzy chcieliby interweniować w sytuacji takiej jak w Kongu. Przecież potrzebna jest autoryzacja Narodów Zjednoczonych.