Dobrze przynajmniej, że Nicolas Sarkozy nie próbuje, jak to czynią zachodnie media, obsadzać prezydenta Polski w roli hamulcowego blokującego traktat lizboński, lecz tylko domaga się odcięcia od przeciwników tej nieco przeredagowanej eurokonstytucji. Wie przecież, że podpis prezydenta jest tylko sprawą techniczną i symboliczną. Wie też, iż podpis ten, wedle umowy, jaką zawarł prezydent z premierem, jest uzależniony od przyjęcia przez Sejm ustawy kompetencyjnej.
Wszystko wskazuje jednak na to, że Donald Tusk uznał, iż zgodził się na zbyt wiele; liczy, że prezydent i tak będzie zmuszony traktat podpisać, i nic mu za to nie trzeba dawać. Sarkozy o tym wie – nie zwrócił się do przywódców Polski z apelem o porozumienie w tej kwestii, opowiedział się jasno po jednej stronie, wtrącając się w nasze wewnętrzne sprawy. To sprzeczne z kanonami dyplomacji.
Dlaczego Sarkozy je łamie? Jego wyraźna nerwowość nie jest odosobniona. W parze z nią idzie przecież skandaliczne zachowanie europosłów w Czechach, coraz bardziej brutalne sugestie pod adresem Irlandczyków i wszystkich, którym brakuje entuzjazmu dla przedstawianej jako bezalternatywna Lizbony. Świadczy to o kompletnym braku pomysłu eurokracji na pogodzenie swych pomysłów z wolą europejskich narodów i prowadzi do niesłychanej w demokracjach arogancji.
Problemem Europy nie jest wynik referendum w Irlandii, problemem jest to, że gdziekolwiek by takie referendum zorganizowano, jego wynik byłby prawdopodobnie ten sam. Tymczasem jedynym pomysłem było zakrzyczeć Irlandczyków, zarzucając ich ratyfikacjami z innych krajów. Nie udaje się. Stąd złość popychająca do zachowań niemożliwych do zaakceptowania.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2008/12/11/w-szkolce-francuskich-prezydentow/]Skomentuj[/link][/ramka]