Jak rzadko wcześniej, widać to będzie (a właściwie już widać) w tym półroczu, gdy na czele UE stoi Republika Czeska, której prezydentem jest Vaclav Klaus, uosabiający eurorealizm, chętnie piętnowany przez euroentuzjastów jako eurosceptycyzm.

Choć to Czesi przewodniczą teraz Unii – a więc to ich dyplomaci, pospołu z urzędnikami Komisji Europejskiej, powinni, zgodnie z unijnym dobrym obyczajem, zajmować się np. mediowaniem w kwestiach spornych, takich jak interwencja Izraela w Strefie Gazy – to jednak w rejon konfliktu oprócz czeskiego ministra spraw zagranicznych Karela Schwarzenberga wybrał się także... niezastąpiony Nicolas Sarkozy, prezydent Francji, która - owszem - przewodniczyła UE, ale w poprzednim półroczu.

Ciekawe, czy Sarkozy wyprawiłby się na Bliski Wschód, gdyby Unii przewodniczył teraz np. Berlin, a w imieniu UE w rejon konfliktu poleciał szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier? Czy też jednak nie uczyniłby tego, ponieważ uważa, że kanclerz Angela Merkel i minister Steinmeier są lepszymi Europejczykami od prezydenta Klausa, ministra Schwarzenberga i innych czeskich polityków? I czy nie jest tak, że to on, Nicolas Sarkozy, nie od dziś cierpiący na skłonność do pouczania inaczej myślących, najlepiej wie, co jest dla UE lepsze, a co gorsze, oraz kto służy interesom UE lepiej, a kto gorzej? I czy przypadkiem nie podziela przekonania, że, co jest dobre dla UE, koniecznie musi być dobre dla Francji?

Jeśli tak, to: Vive le Roi Nicolas Sarkozy!

[b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2009/01/05/nicolas-sarkozy-krolem-unii-europejskiej/]skomentuj na blogu[/link][/b]