Europejscy politycy, na czele z Mirkiem Topolankiem, premierem Czech, które sprawują w tym półroczu przewodnictwo w UE, od kilkunastu dni uwijają się niczym w ukropie, wte i wewte, podróżując między Brukselą, Moskwą, Kijowem, Berlinem, Paryżem i Pragą. Tymczasem Rosjanie zwodzą, jak zwykle, próbując całą winę za gazowy skandal zrzucić na Ukrainę.
A przecież fakty są bezsporne: abstrahując od rozliczeń między Moskwą a Kijowem (to ich sprawa), Rosjanie najzwyczajniej w świecie nie wywiązują się z podpisanych umów na dostawę gazu do wielu państw Europy, w tym do Polski. Koniec. Kropka. Przyjęli zobowiązania, których od wielu dni nie wypełniają. Czy trzeba czegoś więcej, by udowodnić ich winę?
Należy zatem mieć nadzieję, że w łamanych przez Moskwę umowach są przewidziane kary za ich naruszanie i że Rosjanie te kary poniosą. Ale też dobrze byłoby, gdyby główną karą dla nieprzewidywalnej Rosji było odwrócenie się przez ceniące przewidywalność kraje Europy od rosyjskiego gazu – na tyle, na ile jest to technicznie możliwe. A przede wszystkim zaprzestanie korzystania z tego gazu na kremlowskich warunkach.
Pierwszym krokiem w tym kierunku jest jak najszybsze odstąpienie od budowy gazociągu północnego oraz gazociągu południowego, które – zgodnie z wolą Moskwy – eliminują z tras przesyłu gazu kilka państw Unii Europejskiej, w tym Polskę, gwałcąc ich najżywotniejsze interesy. Czy Niemcy, Francuzi, Węgrzy i Bułgarzy wezmą to pod uwagę przy definiowaniu swych długofalowych interesów narodowych i odstąpią od tych inwestycji, czy też jednak zwycięży krótkowzroczność i prace będą kontynuowane?
Przekonamy się o tym niebawem – wówczas gdy Putin po raz kolejny zawoła: sprawdzam! Wtedy będziemy wiedzieli, kto naprawdę przegrał, a kto wygrał na tegorocznej blokadzie dostaw gazu. A więc: czy państwa UE zaczynają się wreszcie uwalniać od gazowego dyktatu Rosji (wspierając ideę budowy gazociągów Nabucco i ewentualnie Amber), czy też – przeciwnie – padają jej do stóp z gazrurką przy skroniach.