Druga północnokoreańska próba atomowa w ciągu niespełna trzech lat nie pozostawia już w zasadzie wątpliwości co do tego, że Korea Północna jest co najmniej w przedsionku ekskluzywnego klubu mocarstw nuklearnych. A być może już w nim jest, co niejako mimochodem przyznał nie tak dawno Pentagon.

Dojście do władzy nowej administracji w USA na razie niewiele zmieniło w grze, jaką od lat prowadzą z Amerykanami Phenian i Teheran. Pojednawcze gesty ze strony Obamy przyjęto tam z ostrożną satysfakcją. Dla nieprzyjaznych USA rządów, które nie ufają Ameryce, takie gesty mają ograniczoną wartość. W ostatecznym rozrachunku w światowej polityce liczy się siła. Kraj mający w zanadrzu straszak w postaci sprawnych rakiet uzbrojonych w głowice atomowe siada do negocjacyjnego stołu w zupełnie innej sytuacji niż państwo, które takiej karty w ręku nie ma.

Zachowanie Phenianu i Teheranu pozostawia niewiele złudzeń co do ich rzeczywistych intencji. Wykorzystując wywołaną dwiema wojnami słabość Ameryki, niezdecydowanie Europy, podwójną grę Rosji i Chin oraz paraliż ONZ, oba reżimy podążają ile sił w żaglach ku wielkiej nuklearnej nagrodzie. Mając ją w ręku, będą mogli rozmawiać z Ameryką z zupełnie innej pozycji.

Na tym cała historia zapewne się nie skończy. Jeśli bowiem zarówno Korea Północna, jak i Iran ostatecznie wejdą w posiadanie broni atomowej i środków jej przenoszenia, należy się spodziewać reakcji łańcuchowej wśród innych krajów w obu regionach. Nie będą zapewne siedzieć spokojnie z dzidami w ręku i przyglądać się, jak ich sąsiad poleruje wielką armatę. Jeśli tak się stanie, piękne marzenie Baracka Obamy o świecie wolnym od broni nuklearnej jeszcze bardziej się oddali.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/gillert/2009/05/25/koreanska-bomba-i-amerykanskie-marzeni/]Skomentuj[/link][/ramka]