Gospodarcza symbioza obu państw sprawia, że jedno nie może dziś normalnie żyć bez drugiego, ale to Chińczycy stali się w wyniku światowego kryzysu stroną dominującą. To oni siedzą na gigantycznej górze dolarów, gdy rząd Obamy grzęźnie w coraz większym deficycie. To oni jako największy na świecie nabywca amerykańskiego długu rządowego de facto finansują jego kosztowny program gospodarczego odrodzenia i reformy zdrowia.

[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gillert/2009/11/15/amerykanski-petent-w-pekinie/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]

Waszyngton musi więc traktować Pekin bardzo ostrożnie, z respektem. Czasy, gdy przywódcy USA przyjeżdżali do Chin, by pouczać gospodarzy o prawach człowieka czy swobodach religijnych, odchodzą w przeszłość. Niedawno Obama odmówił przyjęcia Dalajlamy w Białym Domu, by nie drażnić smoka.

– Nie chcemy stosować wobec Chin strategii powstrzymywania – zapewniał prezydent przed przylotem do Państwa Środka. "Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak byśmy nie mogli" – powinien był dodać. Na naszych oczach dokonuje się wielkie przesunięcie geopolitycznych płyt tektonicznych. Kraje Azji już wiedzą, co jest grane: w ich statystykach handlowych Chiny już są głównym partnerem. Echo rozchodzi się coraz dalej, poza tradycyjne chińskie strefy wpływów, do Afryki, Ameryki Południowej. Z chińską potęgą – chwilami nawet bardziej niż z amerykańską – liczą się największe państwa Unii Europejskiej.

Podczas niedzielnego spotkania przywódców APEC jakoś nikt się nie kwapił, by poprzeć – dość subtelnie zresztą formułowane – amerykańskie oskarżenia pod adresem Pekinu o manipulacje walutowe. Wiele było natomiast głosów oburzenia na "amerykański protekcjonizm", czyli bariery, jakie stara się stawiać Ameryka zalewowi chińskich towarów. Za wcześnie, by mówić o bliskim końcu Pax Americana, ale od czasu upadku ZSRR amerykańska dominacja nigdy nie stała jeszcze pod tak wielkim znakiem zapytania.