Ogrom straty wymyka się tłumaczeniom, zwykłemu dyskursowi. To zrozumiałe. Tak samo jak zrozumiałe jest, że chcąc się pogodzić i znieść doznane zło, ludzie odwołują się do języka ofiary i poświęcenia. Stąd choćby słowa o męczennikach spod Smoleńska, o bohaterach, o złożonej przez nich ofierze, o poległych w katastrofie. Stąd słowa o misji Lecha Kaczyńskiego dopełnionej w Katyniu.
Pojmuję doskonale uczucia, które bliskim zabitych dyktują te słowa. Dzięki nim oswajają to, co pełne grozy i straszliwe, ową niespodziewaność i nieprzewidywalność śmierci włączają w wyższy sens.
A jednak w tym okazywaniu bólu też trzeba umieć zdobyć się na powściągliwość i rozróżnić między metaforą a prawdą. Trzeba pamiętać, że nie ma poświęcenia ani męczeństwa bez świadomości tych, którzy giną. Tylko ci, którzy wiedzą i zgadzają się ponieść cierpienie, którzy gotowi są nawet stracić życie, mogą złożyć ofiarę. Nie ma nieświadomych i przypadkowych męczenników – chyba że w sensie przenośnym.
Najgorsze co mogłoby się wydarzyć, to gdyby ten język bólu i żałoby przestał być retoryką pogrzebową i opanował debatę polityczną. Gdyby ów ton, zrozumiały w momencie dramatu, zaczął dyktować przebieg kampanii prezydenckiej.
Byłoby to fatalne z kilku powodów. Po pierwsze wątpliwe moralnie. Warto pamiętać, że w Smoleńsku zginęli przedstawiciele różnych obozów politycznych. Jak znaleźć dla nich wspólny mianownik? I czy taka próba potraktowania ich wszystkich jako jednej ofiary nie byłaby uzurpacją?