O co spierali się posłowie? Nie o nowe unijne podatki, budżet czy politykę energetyczną. Nie o wspólną politykę wobec Rosji lub walkę z kryzysem. Nawet nie o kształt ogórków i kolor pomidorów. Nie, debata dotyczyła... obowiązku obecności. Nie byle kogo wszakże, ale europosłów, i to na posiedzeniu plenarnym, na którym wystąpił przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. A ściślej – jak wiadomo, w sprawach unijnych ścisłość, rzeczowość i dokładność są w najwyższym stopniu wskazane – chodziło o możliwą karę dla tych polityków, którzy wystąpienie Barroso postanowili opuścić.

Incydent ten, który jak żaden inny rozpalił gniew europosłów, z pozoru tylko jest zabawny. Pokazuje nie tylko, do jakiego stopnia stali się oni niezależną, wsobną i egoistyczną grupą, która ledwo zdążyła powstać, a już walczy o swoje partykularne przywileje. Na to w sumie można byłoby machnąć ręką, chociaż prowadzona przez nich z taką zaciekłością walka o prawo do absencji na jednym, corocznym wystąpieniu musi budzić zażenowanie. Doprawdy, rozumiem, że dla wielu z nich Parlament Europejski to najlepsza synekura, jaka mogła się trafić – spore pieniądze, brak obowiązków, no i prestiż – ale odrobina wstydu jednak by się przydała.

Nie to jednak, powtarzam, bulwersuje najbardziej. Można się na to napatrzyć w Warszawie, nie trzeba jechać do Brukseli czy Strasburga. Ciekawszy dlatego zdaje się spór o to, kto tak naprawdę powinien występować w imieniu Unii. I dlaczego ma to być akurat szef Komisji?

Ano, dlaczego? Jeszcze niedawno słyszałem, że jednym z najważniejszych osiągnięć powszechnie ratyfikowanego traktatu lizbońskiego jest pojawienie się unijnego prezydenta i unijnego ministra spraw zagranicznych. Teraz dopiero, mówili mędrcy, znawcy i analitycy, integracja ruszy z kopyta. Wreszcie skończy się epoka narodowych interesów, wreszcie, pouczano, Unia ma swoje głowę i szyję. Tyle deklaracje, a praktyka? Kiedy naprawdę okazało się, że nowo wybrany prezydent w osobie Hermana Van Rompuya zamierza wystąpić przed Barroso... Parlament odmówił. Van Rompuy zaś, cytuję „Rzeczpospolitą”, poinformował, że jest zajęty i w ogóle się do Strasburga nie wybiera.

Trudno zatem nie zapytać, o co w tym naprawdę chodzi. Parlament, którego posłowie nie chcą słuchać wystąpienia szefa Komisji, szef Komisji, który lekceważy prezydenta Unii, prezydent, który się obraża i nie przyjeżdża. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że wszystko to fasada i atrapa, za którą skrywa się realna polityka. Ale skoro tak się rzeczy mają, to po co było tyle hałasu o traktat?