Ekonomia nie jest prostą nauką, ale nawet najmniej rozgarnięci liderzy związkowi w Polsce, Hiszpanii i we Francji chyba wiedzą, skąd się biorą pieniądze. I domyślają się zapewne, że pieniądze właśnie się skończyły. I że skończyła się także epoka beztroskiej zabawy na kredyt, którą przez kilka dekad fundowały swoim społeczeństwom europejskie rządy – od lewa do prawa.

Protesty przeciwko przesunięciu o dwa lata wieku emerytalnego nad Sekwaną, w momencie gdy francuski budżet pęka w szwach, pachną już nie tylko skrajną głupotą, ale i sabotażem. Szumne deklaracje hiszpańskich przywódców robotniczych, dla których wczorajszy strajk generalny był "sukcesem demokracji", to czysta groteska. Każdy polityk, który odważy się na cięcia budżetowe, jest z miejsca uznawany za autorytarnego buca, który nie rozumie woli ludu.

A wola ludu jest taka, żeby pracować jak najkrócej za jak największą kasę, najlepiej na państwowej posadzie. I żeby to samo państwo płaciło nam za różne codzienne przyjemności, od wizyty u dentysty po szkolną wyprawkę dla dziecka. Nie ma pieniędzy? Jak to nie ma pieniędzy? No to zabrać je bankierom, prezesom i innym krwiopijcom! Deficyt budżetowy? Wierzytelności? A co to takiego? – Ludzie pracy wyszli dziś na ulice z jasnym przesłaniem do przywódców Europy: Jest jeszcze czas! Czas, by nie decydować się na zaciskanie pasa. Jest jeszcze czas, by wybrać inny kierunek działania na rzecz wzrostu gospodarczego i miejsc pracy – mówił wczoraj podczas manifestacji w Brukseli John Monks, sekretarz generalny Europejskiej Konfederacji Związków Zawodowych.

Mam nieodparte wrażenie, że któryś z jego przodków grał w orkiestrze na "Titanicu".