Pewnie zawsze w ogromnej mierze tak było – zarówno Porozumienie Centrum, jak i Prawo i Sprawiedliwość były ugrupowaniami mocno scentralizowanymi.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że obecny PiS różni od tego, który w 2005 roku pokonał PO i którego kandydat – Lech Kaczyński – zwyciężył z Donaldem Tuskiem. Nie ma już w nim Marka Jurka, Ludwika Dorna, Kazimierza Marcinkiewicza czy Pawła Zalewskiego – każdy z nich opuścił partię w innej sytuacji, ale z podobnych powodów. Nie mogąc się dogadać nie z większością kolegów, ale z prezesem.
PiS z roku 2005 był partią przyciągającą różne grupy społeczne – od rozczarowanych lewicowców przez umiarkowanych konserwatystów po radykałów domagających się ustrojowej rewolucji w Polsce. Głoszącą jedno przesłanie, ale różnymi głosami, odwołującą się do wielu grup społecznych. Zdolną do przejęcia i sprawowania władzy. Taką jak współczesne ugrupowania zachodnie z głównego nurtu – nachyloną ideowo w jednym kierunku, ale ogólnonarodową. Mogącą stanowić przeciwwagę dla podobnie skonstruowanej Platformy Obywatelskiej.
Nowy PiS nie będzie partią skrajną czy faszyzującą, jak chcieliby najbardziej zajadli jego przeciwnicy. Będzie natomiast partią bezideową i nieciekawą, bo usuwając niepokornych, prezes Kaczyński z pozostałych polityków PiS może uczynić tylko potakiwaczy. Będzie ugrupowaniem coraz bardziej marginalnym, bo zamkniętym w sobie i zajętym tylko jedną sprawą – walką o wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej.
Czy to sprawa nieważna? Niesłychanie ważna, ale od prawdziwej opozycji trzeba oczekiwać więcej.