Nie będę rozpaczał, od początku pisałem i mówiłem, że ogłoszenie terminów wchodzenia Polski do euro ma charakter politycznego marketingu, nie ma nic wspólnego z realną ekonomią i raczej prędzej niż później zostanie zastąpione przez piarowców Tuska innym chwytliwym hasłem, a przede wszystkim: korzyści z tego rozwiązania wydają się dla nas dyskusyjne. Natomiast sama historia owego projektu i "debaty" wokół niego wiele mówi o naszej rzeczywistości. Przypomnijmy ją więc.
We wrześniu 2008 w drodze na Forum Gospodarcze w Krynicy premier Tusk ogłasza, że w 2011 przystąpimy do strefy euro. Chór postępowych chwalców Tuska pogrąża się w zachwycie i od razu rozpoczyna potępianie defetystów, których ewentualne wątpliwości mogą opóźnić ten wielki krok na drodze rozwoju naszego kraju. Zachodni politycy, dyplomaci i analitycy są zdumieni. Datę taką ogłasza się po długotrwałych, tajnych negocjacjach i porozumieniu między krajem aspirującym i europejskimi decydentami. Tymczasem żadnych rozmów w tej kwestii nie było.
Szefowie banków centralnych telefonują do prezesa NBP, Sławomira Skrzypka z pretensjami. Nie chcą wierzyć w jego delikatne sugestie, że niewiele wie o rządowym projekcie. W rzeczywistości Skrzypek dowiedział się o nim razem z innymi Polakami. Wszystko wskazuje, że podobnie było z ministrem finansów. Ot, szefowie piaru uznali że taka deklaracja rozentuzjazmuje media, a dla premiera, który w ten sposób robi politykę, okaże się korzystna. Nie mylili się. Kurs złotego wahnął się w górę i dół, co musiało być efektem chaosu po ogłoszeniu tej decyzji i było do przewidzenia dla każdego kto ma elementarną wiedzę o ekonomii. Inteligentni piarowcy mogli zarobić setki milionów. Nie sugeruję, że po to proponowali owe wystąpienie, ale w normalnym kraju i taka interpretacja zostałaby wzięta pod uwagę. W Polsce Tuska przez medialny chór nazwana zostałaby obłąkaną teorią spiskową i eliminowała autora z cywilizowanego świata.
Prędko okazuje się, że rok 2011 jest niemożliwy i ogłoszone zostaje, że premier mówiąc 2011 miał na myśli 2012. Chór medialny uznaje to za oczywistość i rozpoczyna egzaminowanie prezydenta Kaczyńskiego tudzież opozycji z entuzjazmu dla przystąpienia Polski do euro w tym terminie. Jakiekolwiek wątpliwości oznaczają brak elementarnej wiedzy ekonomicznej, wstecznictwo, antyeuropejskość, endeckość i ośmieszać mają tych, którzy je zgłaszają. Euro w 2012 okazuje się głównym i jedynym projektem gospodarczym rządu PO. Musi rozwiązać wszelkie nasze ekonomiczne problemy. Debata na ten temat polega na wykazywaniu ignorancji niedowiarków.
Stopniowo zaczynamy mówić o innych sprawach, a potem pojawia się gospodarczy kryzys. Był on zaskoczeniem, a więc nie można zarzucać premierowi, że go nie przewidział — słyszymy. Uwagi, że przystąpienie do euro jest projektem, który musi przewidywać zmianę koniunktury, powodowane być muszą złą wolą. No, ale od ambitnego planu przystąpienia do euro nie zawieszamy. Tylko mówimy o nim mniej zwłaszcza, kiedy w oczy zagląda związany z tym wymóg dyscypliny finansowej. Wreszcie minister finansów ogłasza: nie przystąpimy do euro jeśli nie zostaną zmienione zasady liczenia długu naszego kraju, który pod jego kierownictwem rośnie w tempie imponującym. Europa przystaje na zmianę kryteriów chociaż od tego dług nasz nie ulega zmianie, a tylko przesuwamy jego spłatę na później i trudniejsze okoliczności. Niezależnie od tego o przystąpieniu do strefy euro mówić przestajemy.