W czym rzecz? Ci, którzy nie dalej jak dwa lata temu uzyskali prawo do emerytury, mogą pobierać to świadczenie i dalej pracować. Ministrom z krótką pamięcią przypomnę, że takie rozwiązanie było motywowane tym, aby aktywizować dojrzałych ludzi i nie spychać ich w szarą strefę. Żadną tajemnicą nie było bowiem, że wielu emerytów i tak dorabia na czarno. Więc niech już lepiej pracują legalnie i płacą podatki – niech i państwo coś z tego ma. Rozumowanie to głupie z pewnością nie było, ale... się zmieniło. Nastąpił zwrot kursu o 180 stopni – trzeba wybierać: praca albo emerytura. Trzeba zwalniać miejsca dla młodych!
Wyszło na to, że korzystnymi rozwiązaniami emeryci długo się nie nacieszyli – wpadli bowiem na rafę zwaną deficytem budżetowym. W dodatku w miejscu, w którym się jej kompletnie nie spodziewali, bo w nowo uchwalonej ustawie o finansach publicznych. A tam między podatkowymi sposobami na oszczędności znalazły się też przepisy zakazujące łączenia pracy z emeryturą. Zważywszy na fakt, że straci na tym ok. 60 tysięcy obecnych emerytów, o przyszłych nie wspominając, dziwna jest krótkowzroczność rządu. Należało się bowiem spodziewać solidnej burzy, i to nie w szklance wody.
Prezydent nie miał wyjścia – "oszczędnościową" ustawę musiał podpisać, bo przecież budżet nade wszystko. Nie dziw więc, że emerytalne gromy uderzyły i w niego. Głowa państwa zapowiedziała więc nowelizację, która umożliwiłaby zapewne powrót do korzystnych rozwiązań. Na razie płynie więc w przeciwnym do rządowego kierunku. Dokąd? – nie wiadomo, dopóki nie będzie ustawowych konkretów. Aby jednak dopłynąć bezpiecznie, musi się pospieszyć. Oprócz tych 60 tysięcy wściekłych emerytów ma za plecami tysiące tych, którzy się wkrótce na emerytury wybierają. A ci nie tylko nie chcieliby tracić możliwości dorabiania do emerytury, ale przede wszystkim chcieliby wiedzieć – co dalej robić?