Chodzi o pozbawienie nas prawa dysponowania częścią pieniędzy odbieranych nam, aby przekazać je na nasze emerytury. Dotąd pewien ich procent mogliśmy inwestować w prywatne fundusze. Teraz w większej części wrócą one do ZUS i zostaną wydane na zaspokajanie obecnych potrzeb.
Rząd zobowiązuje się, że sumy te zwiększone o atrakcyjne odsetki wrócą do nas w formie emerytur. Nie zmienia to stanu, w którym realnie istniejące i inwestowane na naszych kontach pieniądze zastąpione zostaną przez księgowe zapisy. Rząd tym odważniej może się zobowiązywać wobec przyszłych emerytów, że to nie on będzie rozliczany z tych obietnic. To już będzie kłopot innych.
Rosnący deficyt finansów publicznych jest realnym problemem i można nawet uznać, że lepiej jest zabrać pieniądze przyszłym emerytom, niż jeszcze bardziej zadłużać kraj, za co i tak wszyscy będziemy musieli zapłacić.
Można założyć, że korzystniej jest powstrzymać zadłużanie się, czego konsekwencje ponieśliby głównie ubożsi, i ratować finanse wymuszoną pożyczką od zasobniejszych, którzy lokują w OFE. Można tłumaczyć, że reforma funduszy emerytalnych była eksperymentem, wiele jej konsekwencji nie zostało przewidzianych, OFE i tak inwestowały głównie w państwowe obligacje, natomiast wiara przyszłych emerytów w czekające ich luksusy była nieporozumieniem. Nie zmienia to istoty rządowego zabiegu.
Porównywanie go do działań Viktora Orbana jest niesprawiedliwe. Przywódca Fideszu zastał zrujnowany kraj i musiał jakoś ratować finanse publiczne. PO rządzi ponad trzy lata i na stan obecny zapracowała samodzielnie. Parokrotnie zresztą władze przyznawały, że chodzi o uniknięcie kolejnego progu zadłużenia, który nakładałby na nie restrykcje w wydawaniu. I to w roku wyborczym. Pieniądze z OFE pójdą więc na wypłacanie bieżących emerytur. A zobowiązania co do przyszłych... Przecież liczy się tu i teraz.