Losy współczesnych Polaków i pozycja państwa nie mogą być uzależnione od emocji: żalu, bólu, rozpaczy. Najwyższy czas zatem przejść nad tym, co tragiczne, do porządku.
Ludzie ci zachowują się niczym siostry u Czechowa, które po doznanych klęskach i rozczarowaniach mówią: trzeba żyć. Trzeba żyć, bo ostatecznie życie samo jest swoim uzasadnieniem. Tylko czy owa narastająca niechęć do dyskusji o Smoleńsku rzeczywiście jest objawem normalnej i zdrowej chęci życia? Czy nie jest raczej dowodem zniechęcenia, rozczarowania i w ostateczności niewiary w państwo? Tak właśnie uważam.
Ostatecznie dyskusja o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku, i o tym, jak próbowano katastrofę wyjaśnić – trzeba pamiętać, że to mimo wszystko dwa różne problemy – jest dyskusją o wiarygodności polskiego państwa. Tu nie chodzi ani o zemstę, ani o poszukiwanie winnych. Uwaga poświęcana tej jednej tragedii nie wynika z nadwrażliwości. Nie świadczy też o przesadnym wywyższaniu jednych ofiar nieszczęścia kosztem drugich. Kto tak postrzega debatę smoleńską, niczego, obawiam się, nie rozumie.
Dążenie do odkrycia prawdy o katastrofie jest dla państwa rzeczą niezbędną. Nie da się poważnie wierzyć w jego sprawność, skuteczność, niepodległość i podmiotowość, jeśli państwo to nie potrafi wyjaśnić w przekonujący sposób, jak doszło do tak wielkiej tragedii. Państwo, które nie potrafi chronić swej symbolicznej głowy i swych najwyższych urzędników, nie będzie też potrafiło ująć się za zwykłymi obywatelami. Państwu, które nie potrafi osądzić odpowiedzialnych za katastrofę, nie można ufać. I nie sposób uznawać jego autorytetu.
Brzmi to gorzko, ale tego testu wiarygodności rząd nie zdał. I to nie tylko dlatego, że do tej pory nie wiadomo, jak wyglądały ostatnie sekundy lotu i dlaczego po komendzie "odchodzimy" wydanej przez kapitana Arkadiusza Protasiuka samolot dalej spadał. Rozumiem, że sprawdzenie różnych hipotez wymaga czasu. Lepiej w takich kwestiach nie ferować pochopnych wyroków. Jednak lista zarzutów jest nieporównanie dłuższa.