Dzięki zdjęciom lotniczym namierza niezarejestrowane budynki. W krótkim czasie naliczono ich ponad 2 tys. Właściciele mają się czego obawiać. Wizyta inspektorów może ich bowiem kosztować nawet 50 tys. zł albo rozbiórkę domu.

Nowatorski pomysł może być inspiracją dla wielu gmin chcących podreperować nadwątlone budżety. Gorzej z obywatelami, których absurdalne prawo nie zachęca do wyjścia z szarej strefy, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach samowoli dobrowolnie nie zalegalizuje. Za zalegalizowanie domowego tarasu trzeba bowiem zapłacić 50 tys. zł. Tyle samo, ile za cały dom wybudowany bez pozwolenia. Tymczasem duży inwestor budujący np. kompleks hotelowy na obszarze chronionym nie ma się czego obawiać. Kara, jaka mu grozi, na pewno go nie odstraszy. Bez problemu może ją więc wkalkulować w koszt inwestycji.

Z absurdalnej sytuacji zdają sobie sprawę urzędnicy i inspektorzy, którzy nie palą się do nalotów na niezarejestrowane inwestycje. Wiedzą bowiem, że przez nadgorliwość mogą doprowadzić do konieczności rozbiórki niemałej części budowli na ich terenie. A kara – 50 tys. zł dla właściciela domu, który dobudował do niego taras, to zdecydowanie zbyt wiele. Próby jej egzekwowania mogą mieć trudne do oszacowania skutki społeczne.

Tak jest od lat i niewiele się zmienia, gdyż fikcja wszystkim odpowiada. I tylko czasem jakiemuś lokalnemu urzędnikowi, tak jak w Gliwicach, przyfrunie myśl skrzydlata, aby się pozbyć problemu. I nic to, że przy okazji tworzy inne, znacznie groźniejsze.

W kwestii samowoli ważniejszy niż urzędnicza nadgorliwość jest zdrowy rozsądek. Państwo przez lata sankcjonowało fikcje. Wybrnięcie z tego teraz wymaga zmian systemowych. Może warto zatem jeszcze raz powrócić do sprawy abolicji. Gruba kreska mogłaby być tym zdroworozsądkowym rozwiązaniem.