Aleksandra Łukaszenki na szczyt unijnych przywódców nie zaproszono, by nie legitymizować jego władzy i nie powtarzać błędów z przeszłości, gdy na europejskich salonach witano Roberta Mugabe czy Muammara Kaddafiego. Gdyby Białoruś była naftową potęgą, Unia zapewne traktowałaby mińskiego satrapę łagodniej – tak jak Ilhama Alijewa, fałszującego wybory i prześladującego opozycję prezydenta Azerbejdżanu. Alijew przyleciał do Warszawy, bo jego kraj ma ropę i gaz, których Europa potrzebuje. Białoruś ma tylko traktory.
Dla większości Europejczyków takie państwa jak Białoruś, Azerbejdżan, Ukraina czy Mołdawia są od Starego Kontynentu równie oddalone – nie geograficznie, lecz mentalnie – jak Bangladesz czy Gujana. O więźniach politycznych na Białorusi Zachód przypomina sobie od wielkiego dzwonu, na łamanie wolności słowa w Baku w ogóle nie zwraca uwagi, a eurodeputowanych bardziej oburza dzisiaj "groźny nacjonalista" Viktor Orban niż Aleksander Łukaszenko.
W tym kontekście dobrze się stało, że zgromadzeni w Warszawie liderzy UE ostro potępili białoruski reżim, a premier Tusk zapowiedział, iż bez demokratyzacji Białoruś nie ma co liczyć na finansową pomoc Unii. Jeśli jednak ktoś sądził, że taki przekaz wstrząśnie sumieniami Europejczyków, przegląd kilku ważnych gazet w Internecie rozwieje te marzenia. Nawet najbardziej prestiżowe media uznały szczyt nad Wisłą za zupełnie nieistotny.
Polsce od początku zależało na tym, by Partnerstwo Wschodnie było stawiane na równi z innymi podobnymi inicjatywami, np. Unią dla Morza Śródziemnego. Dlatego minister Sikorski był tak bardzo zaangażowany w arabską wiosnę – chciał uniknąć zarzutów, że Polskę interesuje jedynie Wschód. Jednak absencja Nicolasa Sarkozy'ego na warszawskim spotkaniu świadczy, iż nadzieje te były raczej płonne. W tym czasie prezydent Francji inaugurował w Maroku pierwszą linię superszybkiej kolei z Tangeru do Casablanki. Zbudowanej oczywiście przez Francuzów.