Laureat Złotej Ryby (Nagroda im. Macieja Rybińskiego dla najbłyskotliwszego felietonisty) nie musi się bać niżej podpisanego. I te spory nie wejdą nam w krew. Zwłaszcza na drugiej stronie "Rzeczpospolitej".

Ale tym razem odniosę się do jego minirecenzyjki serialu "Czas honoru". Mazurek nań narzeka i przyznaje, że zasiada przed telewizorem co tydzień. Ja tak samo  – klnę na zbyt papierowe postaci  i mało prawdopodobne sytuacje.  I denerwuję się, kiedy ci papierowi bohaterowie są zagrożeni. Obciążeni dziesiątkami grzechów scenarzyści muszą mieć jednak jakiś dar boży.

Rzeczywiście, gdyby konspiracja cichociemnych wyglądała tak, jak ją tu przedstawiono, zniknęłaby w tydzień. Istotnie, wojenna Warszawa występuje tu w nazbyt eleganckim kostiumiku. Nie wiem, czy to akurat problem białych koszul i ładnych swetrów: młodzi konspiratorzy starali się wyglądać dobrze, to wiemy z wojennych zdjęć. Ale ostatnim, który umiał oddać ponurą brzydotę okupowanego miasta, był Roman Polański w "Pianiście", który te czasy pamiętał. Inna sprawa, że miał prawdziwie filmowe fundusze. Tu ujęcia z getta wyglądają jak sekwencje na tle teatralnych dekoracji.

Nie wiem, czy młodzi aktorzy są za ładni. Niektórzy mają już za sobą inne dobre, pogłębione role (Antoni Pawlicki). Chyba napisano im zbyt schematyczne kwestie. Co tym bardziej zaskakuje, że przy tylu  odcinkach międzyludzkie relacje mogłyby być bardziej skomplikowane.

A jednak jestem twórcom tego serialu wdzięczny za rzecz podstawową, za którą gotów jestem wybaczyć nawet Huberta Urbańskiego jako dzielnego dowódcę. Bo pokazano nam wojenną historię nie tak, jak by sobie życzyli pani Środa czy recenzenci "Wyborczej". Wojna jest wojną, a nie tłem dla studiów gender, według których Niemcy i Polacy to równie opresywne samce. Męstwo jest tu męstwem, patriotyzm patriotyzmem. Nie przepadam za naiwną czytankowością, ale teza: "pokażmy to zupełnie od nowa", wydaje mi się groźniejszą aberracją. Jak będę miał więcej miejsca, wyjaśnię dlaczego.  A gdzie? Zobaczymy.