Zamachy na Kutscherę i innych niemieckich katów, mały sabotaż, dywersję, partyzantkę, obronę ludności Zamojszczyzny i Wołynia, tragiczną akcję "Burza". Wreszcie – Powstanie Warszawskie, będące – niezależnie od kontrowersji dotyczących sensowności decyzji o jego wywołaniu – najjaśniejszym chyba przejawem męstwa ówczesnych Polaków.
To wszystko prawda, i to logiczne, że myślimy przede wszystkim o tym – bo mówimy wszak o armii, o wojsku. Ale warto pamiętać też o innym jeszcze aspekcie zjawiska, jakim była AK.
Otóż Armia Krajowa powstała jako organizacja podziemna, będąca emanacją jednego tylko nurtu polskiego życia politycznego. A warto przypomnieć, że wówczas, po obfitujących w ostre – nierzadko krwawe – wewnątrzpolskie konflikty latach 30. i po klęsce wrześniowej, za którą powszechnie winiono sanację, a więc i jej spadkobierców, partyjne niechęci – wręcz nienawiści – były w społeczeństwie niezwykle silne i powszechne.
A mimo to Armia Krajowa potrafiła – w toku trwającej lata akcji scaleniowej – połączyć stopniowo niemal wszystkie formacje zbrojne, różniące się między sobą bardzo, ale stojące na gruncie niepodległości Polski. Od socjalistów do radykalnych narodowców, poprzez ludowców, chadeków i wszelkiej maści demokratów.
Te organizacje nie ufały sobie, często były wręcz sobie wrogie. A mimo to ich przywódcy potrafili wznieść się ponad urazy, partyjne niechęci i ideologiczne zaślepienie. Potrafili dostrzec w politycznym przeciwniku Polaka, z którym razem można próbować coś dla Polski zrobić.