Oznacza to zrzeczenie się znacznej części suwerenności i to poza ramami traktatów europejskich. Przyparte do muru Ateny oddają ją niepotrzebnie, lepsze rezultaty przyniosłyby strukturalna i organizacyjna rewolucja. Na to jednak nie mieli odwagi ani greccy politycy, ani obywatele. Zamiast ciężkiej pracy wybierają albo półniewolę, albo bunt.
Unia wymusiła na Grecji zgodę na trwałą zewnętrzną kontrolę zarządzania budżetem, choć bez możliwości weta; wprowadzenie zmian prawnych – najlepiej w konstytucji, które dają pierwszeństwo spłacie długu przed potrzebami sfery budżetowej; wreszcie powołanie rachunku, gdzie byłyby przetrzymywane środki na spłatę zobowiązań w ciągu trzech miesięcy, bez prawa wykorzystywania ich na inne cele.
Można nazywać te ograniczenia, jak się chce, jedno jest pewne – żaden suwerenny kraj, nawet głęboko zaangażowany w budowę wspólnej Europy,nigdy by się na nie nie zgodził.
Przehandlowanie suwerenności za pomoc nie byłoby jeszcze najgorsze, byle był to układ chwilowy obowiązujący tylko do momentu, gdy Ateny staną na nogi. Tak się jednak nie stanie. W osiągnięte w Brukseli porozumienie jest wpisane jego niepowodzenie w dłuższym czasie. Przyjęte założenia makroekonomiczne co do redukcji długu i deficytu oraz prognoz wzrostu gospodarczego są utopijne. Mogłyby zostać zrealizowane tylko wtedy, gdyby Grecja przeorała swój system ekonomiczny, administracyjny i polityczny, a zamiast patologii zbudowała zdrową gospodarkę i państwo. Nie zanosi się jednak na takie zmiany.
Sanacja nie nadejdzie, a pomoc zostanie podzielona na transze wypłacane w miarę postępów radykalnych cięć. Kiedy ich nie będzie, zostanie wstrzymana. Grecy tracą więc godność i suwerenność bez szans na trwałą naprawę. Marny to targ, ale trzeba przyznać, dobijają go na własną prośbę. Niech choć stanie się ostrzeżeniem dla innych.