Trudno jednak zarazem nie dostrzec, że rosyjska władza ma wciąż wielkie poparcie społeczne. Nawet jeśli nie jest ono entuzjastyczne (a najczęściej nie jest), tylko warunkowe, wynikające ze strachu przed utratą stabilności. Stabilności – dla większości Rosjan "czujących w kościach" wszystkie horrory, jakim od początku XX wieku podlegał ich kraj, zakończonych okresem, gdy przez parę lat większość społeczeństwa nie dostawała pensji, jadła tylko kartofle i bała się głodu – będącej wciąż wartością ważniejszą niż inne.

Trudno też nie zauważyć,  że rosyjska opozycja nadal  nie ma jednego lidera. A bez lidera nie sposób mieć nadzieję na zwycięstwo. I wreszcie – komuś, kto wyjechał z Moskwy pod koniec grudnia i wrócił do stolicy Rosji teraz, trudno nie dostrzec, że panująca wówczas wśród demokratycznej inteligencji atmosfera optymizmu ustąpiła miejsca pesymizmowi. Że wszyscy spodziewają się zwycięstwa Putina, a następnie – przymrozku, jeśli nie zimy.

W tej sytuacji wszystko wydaje się zależeć od zapowiadanego przez opozycję poniedziałkowego wiecu. Jeśli będzie niewielki, potwierdzi wrażenie schyłkowości. Jeśli natomiast będzie bardzo duży – może otworzyć nową rozgrywkę, którą zwolennikom "przykręcenia śruby" trudno będzie wygrać. Bo świadomość konieczności reform nurtuje nawet część obozu władzy. Bo na skutek zmian generacyjnych stale rośnie liczba Rosjan, na których nie działa straszak powrotu do "strasznych lat 90.". I dlatego, że – jak słychać ze wszystkich stron, również w aparacie siłowym – perspektywa starcia z rodakami nie wywołuje entuzjazmu.

Nie będzie więc wielkiej przesady w stwierdzeniu, że najbliższa przyszłość Rosji rozstrzygnie się w poniedziałek na moskiewskim placu Puszkina.