Nie chodzi tylko o to, że PSL, zgłaszając samodzielnie ustawę dającą kobietom pracującym w gospodarstwie rolnym lub prowadzącym działalność gospodarczą trzy lata urlopu wychowawczego i gwarantującą, że w tym czasie składkę ubezpieczeniową zapłaci za nie państwo, podniesie ciśnienie premierowi oraz ministrowi finansów, przez co znów w koalicji zacznie iskrzyć. Prowadzenie permanentnej wojny podjazdowej jest ceną rządzenia i często bardziej męczy obserwatorów niż graczy. Dla nich samych to rodzaj rozrywki, która skutecznie zabija nudę.
Ale ta zabawa kosztuje. Za wprowadzenie premiera w stan rozedrgania budżet zapłaci przynajmniej setki milionów złotych rocznie, bo tyle trzeba będzie dołożyć do składek ubezpieczeniowych dla kobiet.
Gdyby rozwiązanie to było elementem kompleksowo opracowanej polityki prorodzinnej nastawionej na zmianę fatalnych dla Polski tendencji demograficznych, nikt przy zdrowych zmysłach nie kwestionowałby projektu PSL. Ten projekt i poprzedzające go ustalenia koalicyjne przypominają jednak raczej konkurs piękności, a nie uprawianie polityki rozwiązania prosocjalne wynikają z chęci przypodobania się wyborcom.
Pojedyncze akcje są przecież znacznie bardziej efektowne niż mozolne przygotowywanie pełnego programu, który byłby w stanie rzeczywiście poprawić sytuację rodziców wychowujących dzieci. Dziś to właśnie oni a nie emeryci, nauczyciele, geje, Ślązacy czy policjanci są najbardziej dyskryminowaną grupą społeczną. Dlatego to właśnie oni zasługują na szczególną opiekę.
W tej rozgrywce premier Donald Tusk nie jest jednak ofiarą. To jego formacja (razem z LPR pamiętacie państwo jeszcze taką partię?), gdy była jeszcze w opozycji, przegłosowała becikowe w najbardziej socjalnej formie bez względu na dochody i liczbę posiadanych dzieci. A w obecnej kadencji ograniczenie wypłacania tej zapomogi premier przedstawia jako reformowanie państwa. Pamięć wyborców jest krótka, więc poprawienie własnego błędu PO wpisuje po stronie sukcesów.