Wiktor Janukowycz zaś wcześniej zaprosił prezydenta Komorowskiego do Kijowa. Powiązanie tych dwóch faktów daje nadzieję. To nie sukces, ale Polska ma szansę wrócić do gry na Wschodzie. Nie wolno jej przegapić.
Groźba bojkotu, a także sankcji na ekipę Janukowycza, o czym w Brukseli mówiono coraz częściej, choć nieoficjalnie, najwyraźniej przynoszą skutek. Wcześniej cicha dyplomacja, w tym polska, próbowała nakłonić prezydenta Ukrainy do zmiany prawa i na tej podstawie zwolnienia liderki opozycji, co zresztą prezydent Ukrainy obiecał, ale nie dotrzymał słowa. Warszawa jeszcze raz powtórzyła ofertę, tym razem oficjalnym głosem prezydenta RP. Miejmy nadzieję, że teraz ustąpi pod naporem niekorzystnych dla Ukrainy faktów.
Dobrze się stało, że nie włączyliśmy się do bojkotu Euro 2012, a jednocześnie domagamy się przestrzegania przez Kijów praw człowieka dało to nam większe pole manewru. Nie szantażowaliśmy przywódcy sąsiedniego państwa, ale podsuwaliśmy rozwiązanie, jak zachować twarz. Warszawa jest dziś dla Kijowa wiarygodnym pośrednikiem w negocjacjach z UE. Możemy wykorzystać to do podreperowania wpływów na Wschodzie, które ostatnio mocno osłabły.
Polska chciała być głosem Unii w tym regionie i miała ku temu szansę. W europejskich stolicach słuchano naszych opinii, popierano projekty. Tak było po pomarańczowej rewolucji oraz w ramach polityki pojednania z Łukaszenką w zamian za reformy, co jednak zakończyło się porażką. Na Ukrainie i Białorusi nic nie ugraliśmy, każda okazja, by odwrócić złą passę, jest więc dobra. Właśnie się nadarza.
Pomarzmy, gdyby Komorowski doprowadził do uwolnienia Tymoszenko, Polska zdobędzie uznanie na Zachodzie i silniejszą pozycję na Ukrainie. Byle nie ubiegli nas inni, jak prezydent Sarkozy podczas wojny w Gruzji, który namówił Rosjan do rozejmu, choć to nie on, a Lech Kaczyński solidarnie stał obok Saakaszwilego na wiecu w Tbilisi.