Ale przy bliższej analizie propozycja pani premier tak rewolucyjna już nie jest. A nawet wygląda nieco komicznie. Po pierwsze - i bez jej inicjatywy deputowani głosowali nad ponownym referendum. Nie potrzebują więc w tej sprawie inicjatywy rządu. I to tym bardziej, że w Izbie Gmin póki co nie ma większości za takim rozwiązaniem, a więc jest to tylko teoretyczne założenie.
Po wtóre: sam pomysł May jest wewnętrznie sprzeczny. Po co bowiem zachęcać parlament do ratyfikacji rozwodowej, skoro naród (tak wskazują póki co sondaże), miałby potem tą decyzję odwrócić?
Wielka Brytania jest monarchią parlamentarną i każde referendum podważa jej podstawy ustrojowe, bo stawia pod znakiem zapytania rolę Izby Gmin jako ostatecznego suwerena.
Ale trzyletnia saga brexitowa rozbija też istniejący od blisko dwóch wieków system dwupartyjny. Głęboko podzielona na dwa skrzydła, pro i anty-unijne, Partia Konserwatywna nie jest w stanie wprowadzić w życie decyzji podjętej w referendum z 2016 r., które przecież zostało rozpisane z jej inicjatywy. Właśnie dlatego najpewniej wybory europejskie wygra radykalne ugrupowanie Nigela Farage’a, Partia Brexitu, które chce natychmiastowego rozwodu z Unią.
Ale także Partia Pracy nie jest w stanie przezwyciężyć podstawowej sprzeczności polegającej na tym, że większość jej posłów jest za integracją, a większość wyborców – przeciw. Dlatego i jej rośnie potężna konkurencja w postawi choćby Liberalnych-Demokratów i Zielonych.