Zwołanie konstytucyjnego bądź co bądź organu, jakim jest rada, powinno mieć miejsce w sprawach szczególnej wagi. Oczywiście wejście Polski do strefy euro zasługuje na dyskusję na najwyższym szczeblu. Tyle że wczoraj oprócz przypomnienia, że Polska musi kiedyś zacząć posługiwać się wspólną walutą, i zapewnień, że opłaca nam się spełnić warunki niezbędne do wejścia do strefy euro, nie dowiedzieliśmy się niczego nowego.
Rząd ani prezydent nie mogą rzecz jasna powiedzieć, że w ogóle nie zamierzamy przyjmować wspólnej waluty. Zobowiązaliśmy się bowiem do tego, wchodząc do Unii Europejskiej. Poza tym sama UE gruntownie się zmienia, w efekcie czego to państwa strefy euro stają się coraz ściślej zintegrowanym jądrem Unii, w którym podejmowane są najważniejsze decyzje.
A jednak nikt odpowiedzialny nie jest jeszcze w stanie wyznaczyć konkretnej daty przyjęcia przez Polskę wspólnej waluty – zresztą wczoraj i prezydent, i premier też nie chcieli tego zrobić. Nikt wszak nie wie, jak za kilka lat będzie wyglądała gospodarka eurostrefy ani gospodarka polska. Samo zaś przebywanie w korytarzu przejściowym przed wejściem do strefy euro jest kosztowne, m.in. ze względu na konieczność utrzymywania sztywnego kursu polskiej waluty.
Dlatego spotkanie rady miało być sygnałem dla państw Unii, że Polska sprawę traktuje poważnie, a przyjęcie euro odwleka się z powodów obiektywnych.
To pierwszy cel wizerunkowy. Drugi jest trochę bardziej skomplikowany. Premier Tusk z wielką radością przyjął fakt, że prezydent obejmuje patronat nad wchodzeniem Polski do strefy euro. Dlaczego? Bo będzie można wykorzystać zaufanie, jakim się cieszy Bronisław Komorowski do rozpropagowania mało dziś popularnej idei, jaką jest porzucenie złotego. Dość przypomnieć, że prezydentowi ufa ponad 2/3 obywateli. Mniej więcej tyle samo Polaków jest przeciw szybkiemu przyjmowaniu euro.