Z sejmowego wystąpienia niby wynika, że chodzi o wdarcie się Polski do „najściślejszego kręgu decyzyjnego Unii Europejskiej”. Ale niespójne i pełne wątpliwości są rozważania, jak to uczynić. Niby trzeba wstąpić do strefy euro, a ściślej – jak sugerował Sikorski – „być gotowym do wstąpienia”. Ale dlaczego zastąpienie złotówki euro miałoby gwarantować to, że Polska ramię w ramię z Niemcami będzie trzymała stery Europy, nie zostało wyjaśnione. Poza kuriozalną sugestią, że sprzyjają nam „zawirowania na południu” UE i to, że Wielka Brytania się dystansuje od reszty.
Zawirowania mogą się jednak skończyć i co wtedy z miejscem przy sterze? Czy nie odepchną nas Hiszpanie i Włosi, silniejsi przecież. A jeżeli zawirowania się nie skończą, to po co w ogóle do eurozony wstępować? Chyba nie po to, by Włochów i Hiszpanów utrzymywać?
Niby Sikorski wie, że decyzja o tworzeniu unijnego centrum z czołowych państw strefy euro już właściwie zapadła, ale sam kluczy w sprawie przyjęcia przez Polskę europejskiej waluty. Jeżeli jest przekonany, że to gwarantuje silną pozycję w Unii, to dlaczego nie odważy się podać daty?
Najdziwniejsze, że tej kwestii szef MSZ poświęcił niewiele więcej czasu niż udziałowi polskich firm w rozbudowie metra w Petersburgu i dostawach tramwajów dla Kaliningradu.
W polityce wschodniej, którą proponuje Sikorski, też nie widać zdecydowania. Oczywiście Polska ma minimalny wpływ na demokratyzację u dalszych i bliższych sąsiadów, trudno się jej też przeciwstawić rosnącym wpływom Moskwy na Ukrainie czy w Gruzji. Ale polski minister spraw zagranicznych ma wpływ na znoszenie wiz dla obywateli Ukrainy i Gruzji. I nie jest najlepszym pomysłem, by w jednym zdaniu dotyczącym ruchu bezwizowego łączyć te kraje z Rosją. Wkładać je do jednego worka, skoro z trudem się z podobnego wydostały.