Wynika ona przede wszystkim z zasług historycznych – wokół Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu gromadziła się antykomunistyczna opozycja, żądanie legalizacji niezależnych od władzy związków to pierwszy z 21 postulatów stoczniowców w sierpniu 1980 r., a „Solidarność" w ostatniej dekadzie PRL była najważniejszą siłą walczącą o demokrację i niepodległość.
Dziś jednak – w warunkach wolnego rynku i demokracji – związki są już tylko lobby takim samym jak organizacje pracodawców. Potężniejszym jednak, bo obdarzonym uprawnieniami, jakich nie mają jakiekolwiek inne organizacje – z prawem do strajku na czele. Nie dość tego: dotychczas pracodawcy mieli obowiązek opłacać niepracujących związkowych liderów i udostępniać im pomieszczenia na działalność.
Trudno mieć pretensje, że liderzy związków dostają związkowe pensje – jeśli chcemy, aby byli dobrze przygotowani do działalności, muszą poświęcić się jej na pełnym etacie. Powinni być doskonale opłacanymi działaczami – tyle że opłacanymi nie przez firmy, ale ze składek związkowców. Podobnie – dobrze byłoby, aby związkowcy mieli swoją siedzibę, ale niech wynajmą ją za własne pieniądze.
To rozwiązania rozsądne, bo w czasach kryzysu finansowanie związkowców stało się zbyt dużym obciążeniem dla firm. Ale zmiany wprowadzić trzeba także po to, aby stosunki między pracodawcą a pracownikami były czyste, pozbawione podtekstów. Sytuacja, gdy właściciel firmy sam finansuje związkowców, którzy mogą w każdej chwili zdestabilizować działalność jego przedsiębiorstwa jest, delikatnie mówiąc, chora.