W „Rzeczpospolitej" opisujemy dziś pozew sądowy bez precedensu w historii polskich tajnych służb. Były oficer wywiadu PRL i dyplomata-szpieg Tomasz Turowski domaga się od MSZ ponad ćwierć miliona złotych odszkodowania za to, że został odwołany z ambasady w Moskwie po tym, jak IPN zarzucił mu kłamstwo lustracyjne.
Turowski to postać kontrowersyjna — co także przypominamy. Ale nie to w tej sprawie jest najważniejsze. Turowski wpadł w pułapkę lustracyjną — lukę w prawie, która naraża na dekonspirację tych szpiegów, którzy swą tajną karierę zaczynali jeszcze w czasach PRL. Kiedy przechodzili oni weryfikację na początku lat 90, nowa władza zawarła z nimi układ: zagwarantowała im dalszą pracę w zamian za pełną lojalność wobec demokratycznego państwa.
Tak było do momentu, gdy pracowali na niejawnych etatach w służbach. Kiedy jednak — jak Turowski — odeszli na emeryturę, okazało się, że dopadły ich przepisy lustracyjne, a IPN wytacza im procesy.
Takie działania IPN nie są w interesie Agencji Wywiadu, która wciąż korzysta — i przez ładnych parę lat jeszcze korzystać będzie — z ludzi, którzy zaczynali swe kariery za czasów komuny od szpiegowania imperialistów na Zachodzie.
Turowski wpadł w tę pułapkę w 2010 r., gdy pod przykryciem dyplomaty pracował na placówce w Moskwie. Szybko został odwołany. Choć MSZ przekonuje, że to był rutynowy powrót do kraju, to nie ma wątpliwości, że minister Radek Sikorski poczuł się oszukany przez służby, które poza jego plecami umieściły na kluczowej placówce w Rosji dawnego komunistycznego szpiega.