A przy okazji oskarżyli zapowiadających modlitwę katolików o to, ?że ci zaatakują (zapewne różańcami) „artystów", organizatorów i jeszcze zdemolują własność publiczną.
Organizatorzy festiwalu dowiedli w ten sposób absolutnego braku zrozumienia istoty happeningu. Gdyby poważnie traktowali własne zapewnienia o otwarciu na żywą sztukę, to mogliby uznać, że protesty katolików są elementem tegoż „dzieła sztuki". Jeśli bowiem ktoś może obrażać katolików, profanować najświętsze dla nich wartości i wyśmiewać najważniejsze osoby, to musi się spodziewać, że obrażeni zechcą odpowiedzieć. Odpowiedź katolicka powinna być więc wpisana w program...
I zapewne taki był plan „artystów". Chcieli sobie podworować z „katoli", ponaśmiewać się z ich uczuć i poprzekonywać, że nowoczesność może drwić ze wszystkiego. Nie wiedzieli tylko, że w Polsce wiara jest jeszcze dość żywa, że Polacy (w odróżnieniu od Francuzów) potrafią się zjednoczyć o wiele mocniej i że nie brak u nas nie tylko krewkich młodzieńców, którzy potrafią wznosić stosowne okrzyki, ale też polityków, którzy są w stanie cofnąć darowizny albo skutecznie zablokować inne występy.
Odważny artysta, ktoś, kto naprawdę chciałby dokonywać zmiany społecznej przez sztukę, wziąłby to na klatę. Ale twórcy festiwalu, a także bluźnierczy „artyści" okazali się pozornymi tylko nonkonformistami. Są w stanie „tworzyć", tylko jeśli nie zagraża to ich pozycji zawodowej, pieniążkom i miejscu na panteonie, a także, gdy nie ma niebezpieczeństwa bezpośredniego kontaktu z tymi, których się obraża. W takiej sytuacji „odważni artyści" okazują się zwyczajnymi tchórzami. Afera z Poznania pokazała to po raz nie wiem już który.
Autor jest filozofem, publicystą, redaktorem portalu fronda.pl