Wydawać by się mogło, że nie jest to informacja zła – wynagrodzenia urzędnicze nie są bowiem indeksowane od 2008 r. Warto jednak zauważyć, że w ten sposób pani premier marnuje doskonałą okazję do strukturalnych zmian w urzędach. Podwyżki powinny bowiem być poprzedzone zmianami w sposobie wynagradzania, tak aby stał się on bardziej motywacyjny. Dyrektorzy generalni powinni mieć możliwość prowadzenia elastycznej polityki płacowej. Pensja może być wyższa, ale powinna zależeć od efektów pracy.
Warto też zapytać, po co podwyższać pensje, skoro urzędy nie narzekają na braki kadrowe i bez trudu mogą znaleźć na rynku osoby, które zechcą pracować za pensje oferowane obecnie. Trudno się zresztą temu dziwić, bo w sektorze publicznym w Polsce zarobki są znacznie wyższe niż w prywatnym. W prywatnych firmach zarabia się przeciętnie niespełna 4 tys. zł, a np. w służbie cywilnej średnia to ok. 5 tys.
Co gorsza, pani premier, zapowiadając podniesienie pensji urzędników, nie postawiła żadnych warunków (nie domaga się większej wydajności czy redukcji zatrudnienia), otwierając tym samym drogę do roszczeń dla kolejnych grup. W kolejce za chwilę ustawią się nauczyciele, później przyjdą inni. Tym bardziej że dopiero co rząd uległ górnikom.
Zapowiedź Ewy Kopacz należy więc traktować wyłącznie jako element kampanii wyborczej. Platforma Obywatelska chce kupić sobie setki tysięcy głosów. Za pomocą zwykłego rozdawnictwa.