Suchej nitki na przygotowanym przez resort edukacji podręczniku nie zostawiali pedagodzy, psycholodzy, akademiccy eksperci od nauczania języka polskiego czy matematyki. Wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że książka jest niedopracowana, a jedyną jej zaletą jest to, że jest darmowa.

Ministerstwo Edukacji uspokajało i prosiło o cierpliwość. Prawdziwy test mieli przeprowadzić nauczyciele, którzy na co dzień z podręcznikiem pracują i za jego pomocą usiłują przekazać najmłodszym Polakom wiedzę.

Tak się złożyło, że MEN postanowiło swoją książkę przetestować również na mojej córce. Sześciolatka z prawdziwą dumą powędrowała 1 września do szkoły. Po kilku tygodniach okazało się, że jej darmowy elementarz nie nosi żadnych śladów użytkowania. A potem w tornistrze pojawiły się odbitki kserograficzne z podręczników, których używano w poprzednich latach. Nauczycielka z uśmiechem wyjaśniła, że stara się sięgać po dodatkowe pomoce edukacyjne. A dziecko coraz częściej bierze do ręki stary „Elementarz" Mariana Falskiego.

O co chodzi? Zrozumiałem, gdy poznałem wyniki badań, które „Rzeczpospolita" przeprowadziła wspólnie z firmą SW Research wśród nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej. Aż 70 proc. badanych przez nas pedagogów ocenia „Nasz elementarz" źle lub bardzo źle. Ich zdaniem książka jest pełna błędów, a ograniczenie możliwości wyboru podręcznika dla klas I–III będzie miało katastrofalne skutki dla jakości kształcenia. Aż 80 proc. nauczycieli uważa zaś, że elementarz jest zupełnie niedostosowany do pracy z dziećmi sześcioletnimi.

Dziś chyba już nikt nie ma wątpliwości, że pośpiech, jaki towarzyszył przygotowaniu podręcznika, miał na celu nie dobro dzieci, ale spełnienie obietnic wyborczych. A że stało się to kosztem najmłodszych, to sprawa drugorzędna. Najważniejsze przecież, że książka ma pozytywną recenzję eksperta od spraw równościowych. Pal licho czytanie i rachunki. Liczy się przecież poprawność polityczna.