Pytania te nie są bynajmniej retoryczną złośliwością. One nawiązują do wypowiedzi naprawdę postępowej przedstawicielki brytyjskiej klasy politycznej z Partii Zielonych. Natalie Bennett, bo o niej mowa, w wywiadzie dla Pink News zapewniła, że jej partia jest otwarta na konsultacje i rozmowy dotyczące małżeństw poliamorycznych. „Obecnie nie mamy polityki wobec związków cywilnych, które stanowiłyby więcej niż dwie osoby" – przyznała Bennett, gdy przeprowadzający z nią wywiad homoseksualista przekonywał, iż jest krzywdzony, bo nie uznaje się jego trzyosobowego związku.

I żeby nie było wątpliwości, nie jest to rozmowa o niczym. „Kandydatka" do brytyjskiego parlamentu z Partii Liberalnej Zoe O'Connell, czyli mężczyzna, który poddał się procedurze zmiany płci, pozostaje obecnie w związku poliamorycznym z Sarah Brown i Sylvią Knight – „małżeństwem" lesbijskim. I właśnie o przyznaniu przywilejów małżeńskich takim związkom jest mowa, i o takich rozwiązaniach chce dyskutować Partia Zielonych.

W zasadzie nie ma w tej dyskusji nic dziwnego. Jeśli można odrzucić fundament małżeństwa, czyli przekonanie, że jest to związek dwóch osób różnej płci (a nad takim odrzuceniem debatuje właśnie choćby Sąd Najwyższy w Stanach Zjednoczonych), to nie widać powodu, by uznawać, że akurat liczba osób w związku ma jakiekolwiek znaczenie.

Jeśli małżeństwem może być nazwany związek dwóch mężczyzn albo dwóch kobiet, to nie widać powodu, by jeszcze bardziej małżeństwem nie był związek trzech mężczyzn, pięciu kobiet albo dwóch panów i trzech pań. Psychologów, którzy uzasadnią, że dla dziecka życie w związku poliamorycznym jest lepsze niż w homoseksualnym (bo wiadomo, że w małżeństwie tradycyjnym, czyli związku kobiety i mężczyzny, czeka je tylko molestowanie i przemoc mentalna), też nie zabraknie. I tak kolejny bastion zacofania i ciemnogrodu padnie. A co będzie dalej? Tego nawet prof. Hartman przewidzieć nie może.

Autor jest filozofem, publicystą, redaktorem naczelnym TV Republika