Na biurku miał przygotowane dwie wersje cotygodniowego komentarza, jakie publikuje w „Daily Telegraph". Pierwszy wyrażał poparcie dla pozostania kraju w Unii, drugi był temu przeciwny.
Ostatecznie wysłał do redakcji ten ostatni tekst. Ale nie dlatego, że uznał, iż tak będzie lepiej dla kraju. Johnson zakładał, że do brexitu i tak nie dojdzie, to wydawało się niewyobrażalne. Ale doszedł do wniosku, że jedyną szansą na osiągnięcie stanowiska premiera jest dla niego przejęcie przewodnictwa zwolenników rozwodu z Unią w Partii Konserwatywnej, gdzie wybitnych polityków nie było. Z tej pozycji miał później przeprowadzić szarżę na ówczesnego szefa rządu Davida Camerona.
Plan, jak dziś wiemy, wyszedł połowicznie. Johnson został co prawda premierem, ale nie przewidział „kosztu ubocznego" w postaci wprowadzenia kraju na tory wyjścia z Unii.
Ale mimo to szef rządu nie zrezygnował z dawnej logiki myślenia. Priorytetem pozostaje dla niego utrzymanie się możliwie długo u władzy, a tego nie da się zrobić bez wypełnienia najważniejszej obietnicy złożonej wyborcom. Dlatego absolutnym kluczowe jest teraz dla Johnsona wyprowadzenie kraju z Unii za wszelką cenę.
A jest ona bardzo wysoka. Nie chodzi tylko o katastrofalne skutki gospodarcze, a nawet o zachowanie fundamentu brytyjskiej demokracji, jaką jest nadrzędna rola parlamentu. W grze jest samo przetrwanie Zjednoczonego Królestwa. W Szkocji, gdzie w 2016 r. tylko 38 proc. głosujących opowiedziało się w referendum za brexitem, po raz pierwszy większość w sondażach mają zwolennicy niepodległości. Szefowa regionalnego rządu Nicola Strugeon chce zorganizować w tej sprawie referendum za dwa lata i przy obecnym tempie wydarzeń na Wyspach nie wydaje się to zbyt krótkim terminem.