Wynik wyborów parlamentarnych jest bez wątpienia sukcesem PiS – w liczbach bezwzględnych partia ta osiągnęła najlepszy wynik w historii III RP. Co więcej – mimo iż PiS sprawowało władzę przez cztery lata, co zazwyczaj prowadzi do pewnego „zużycia się” znajdującej się na świeczniku partii rządzącej, okazało się, iż rekordowa mobilizacja elektoratu była dla niej korzystna. PiS po wyborach umocnił swoją pozycję jako partia mainstreamowa, stanowiąca dziś rdzeń polskiej polityki, a nie – jak próbowała przez cztery lata przekonywać opozycja – zagrożenie dla całego systemu. Oczywiście biorąc pod uwagę cenę, jaką PiS płaci za to poparcie (całkowite podporządkowanie sobie mediów publicznych, hojne transfery socjalne – zarówno już dokonane, jak i te obiecane), może się wydawać, że poparcie dla PiS i tak jest dość niskie (o tym mówił m.in. tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników wyborów Jarosław Kaczyński). Ale z drugiej strony Fidesz Orbana – często porównywany z PiS - po czterech latach niemal absolutnej władzy (2010-2014) uzyskał procentowo gorszy wynik niż w wyborach, w których do władzy doszedł. Poza tym każda partia rządząca przed wyborami składa wiele obietnic – ale rzadko przekłada się to na jej wyborczy wynik. W przypadku PiS-u się udało i świadczy to niewątpliwie o politycznej sprawności partii Jarosława Kaczyńskiego.
Sytuację PiS komplikuje jednak wynik wyborów do Senatu, które – w dużej mierze – wyglądały w tym roku podobnie, jak będzie wyglądała II tura wyborów prezydenckich czekających nas w 2020 roku. O ile w wyborach do Sejmu opozycja ostrze swojej kampanii wymierzyła w PiS, ale jednocześnie konkurowała ze sobą o głosy, o tyle w wyborach do Senatu mieliśmy symboliczne starcie PiS-u ze wszystkimi tymi, którym z PiS jest nie po drodze. I z tego starcia PiS nie wyszedł zwycięsko, nawet jeżeli nie poniósł bardzo dotkliwej porażki. Ale jednak przegrał – a to z kolei musi budzić niepokój partii rządzącej przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi.
O tej szansie dla opozycji mówił w środę Donald Tusk, który stwierdził, że „żeby powstrzymać rząd PiS, trzeba mieć siłę prezydenckiego weta”. Z jednej strony Tusk swoją wypowiedzią zasygnalizował, że kwestia jego ewentualnego powrotu na polską scenę polityczną jest wciąż otwarta. Z drugiej jednak strony zwrócił uwagę na słaby punkt dobrej zmiany – czyli kwestię tego, kto zostanie lokatorem Pałacu Prezydenckiego po wyborach z maja 2020 roku. O ile w I turze tych wyborów raczej nie należy spodziewać się jednego, opozycyjnego kandydata, o tyle w II turze, do której raczej dojdzie, będziemy świadkami starcia podobnego do tego, jakie obserwowaliśmy przy okazji wyborów do Senatu. A wynik wyborów do Senatu pokazuje, że opozycja może wygrać takie starcie.
Prezydent w polskim systemie ustrojowym jest oczywiście politycznie znacznie słabszy od właściwego organu władzy wykonawczej – czyli rządu. Nie jest jednak aż tak słaby, żeby zupełnie się z nim nie liczyć. Najważniejszym narzędziem w rękach prezydenta jest właśnie weto – o którym mówił Tusk. Prezydent może zablokować każdy projekt przegłosowany przez parlament, może też opóźnić jego wejście w życie odsyłając go do Trybunału Konstytucyjnego. Wobec weta prezydenta PiS będzie bezradne – ponieważ jest bardzo dalekie od posiadania 276 głosów w Sejmie niezbędnych do jego przełamania.
Kohabitacja z opozycyjnym prezydentem byłaby ciosem w jeden z filarów rządów PiS – a więc skuteczność i przeświadczenie o omnipotencji władzy, która w jedną noc jest w stanie przeprowadzić dowolną reformę, tudzież błyskawicznie naprawić popełnione przez siebie błędy w legislacji (vide wielokrotne nowelizowanie ustawy o SN). Przy opozycyjnym Senacie i prezydencie spoza obozu dobrej zmiany ten „ciąg technologiczny” zostanie zakłócony. Nie dość, że ustawy zapewne w wielu przypadkach „utkną” w Senacie na przewidziane przez konstytucję 30 dni, to jeszcze na drodze będzie stać prezydent, który może odłożyć długopis na bok i powiedzieć „nie”. W takiej rzeczywistości PiS musiałby podejmować każdorazowo dialog z opozycją. Problem w tym, że system polityczny wykreowany przez PiS możliwości takiego dialogu w zasadzie nie przewiduje. Opozycja była tak często ustawiana w roli wroga nawet nie rządu, ale wręcz Polski, że jakiekolwiek rozmowy z nią muszą być siłą rzeczy postrzegane jako kapitulacja, czy wręcz zdrada. A bez takiego dialogu – w przypadku przegranych dla PiS wyborów prezydenckich – każda bitwa o ważną dla PiS sprawę zmieni się w ciągnący się tygodniami spektakl zakończony prezydenckim wetem. Utrata skuteczności to zaś pierwszy krok do utraty wiarygodności – bo PiS w 2020 roku może znaleźć się w sytuacji, w której będzie mógł administrować, ale nie będzie mógł rządzić.