Część winy można złożyć na karb ambicji polityków Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. Ryszardowi Petru zabrakło konsekwencji. Najpierw chciał rozmawiać z Jarosławem Kaczyńskim, proponował, by Senat wprowadził poprawki do budżetu (wtedy musiałby nad nim jeszcze raz głosować Sejm, przez co głosowanie z początku grudnia zostałoby poniekąd zalegalizowane). Widząc jednak, że Grzegorz Schetyna w ogóle się do tego nie pali, Petru się wycofał i stwierdził, że nie widzi szans na porozumienie.
Klucze do rozwiązania kryzysu są więc w ręku lidera PO, który widząc pogubienie Petru (nie tylko w polityce), postanowił zawalczyć o palmę pierwszeństwa po stronie opozycji. Schetyna ma rację, uważając, że wycofanie się w tej chwili podważyłoby sens całego wcześniejszego protestu. Sęk w tym, że trzeba było o tym myśleć, gdy opozycja rozpoczynała protest.
Dużą część winy za kryzys ponoszą rządzący. Marszałek Sejmu Marek Kuchciński udowodnił – nie tylko 16 grudnia, ale również w następnych tygodniach – że nie nadaje się na to stanowisko. To jego upór, próba wyrzucenia mediów z Sejmu, wykluczenie z obrad posła PO oraz fatalne przeprowadzenie późniejszych obrad w Sali Kolumnowej doprowadziły do eskalacji konfliktu.
Tyle że wszyscy, którzy znają polską politykę, wiedzą, że Jarosław Kaczyński nie jest skory do kompromisów. Dlatego warto docenić to, że PiS zdecydował się na pewne ustępstwa: padła obietnica wycofania się z regulacji dotyczących mediów, opublikowania nagrań z Sali Kolumnowej, prezes PiS ogłosił też, że jest gotów zgodzić się na to, by w Senacie przyjęto poprawki do budżetu.
Zerwane negocjacje pokazują, jak małe jest zaufanie między najważniejszymi siłami politycznymi. Opozycja oskarża PiS o łamanie standardów parlamentarnych, a więc o deptanie demokracji. PiS o to samo oskarża opozycję, ostrzegając przed anarchizacją parlamentu.