Jesteśmy dziś świadkami wojny interesów, ale i wojny idei, która jest skutkiem przechodzenia od gospodarki przemysłowej do gospodarki opartej na wiedzy. Kluczem do zrozumienia tego, co się dzieje, jest właśnie wiedza w szerokim tego słowa znaczeniu, a dokładniej odpowiedź na pytanie, gdzie leży granica pomiędzy wiedzą traktowaną jako dobro humanistyczne i dobro ekonomiczne.
Istotą gospodarki jest sprzedaż wytworzonych dóbr za pieniądze, które są środkiem do życia pracowników i właścicieli przedsiębiorstw oraz źródłem rozwoju. Każdy chciałby, aby benzyna i samochody były jak najtańsze, ale nikt zdrowo myślący nie oczekuje, że będą rozdawane za darmo.
Podobnie w gospodarce opartej na wiedzy: musi być ona sprzedawana w formie produktów i usług, aby pokryć koszty jej wytworzenia, upowszechnienia, przekazania itd. i zapewnić środki do życia twórcom. I tu dochodzimy do sedna sprawy – wiedza nie jest takim samym dobrem jak benzyna. Człowiek potrzebuje wiedzy, która w decydujący sposób wpływa na jakość jego życia zarówno osobistego, jak i społecznego. Wiedza medyczna pozytywnie wpływa na stan zdrowia, ekonomiczna na poziom emerytur, informatyczna na bezpieczeństwo w sieci.
Z wytworzeniem czegokolwiek, także wiedzy, wiąże się konieczność pokrycia kosztów i wygenerowania zysku niezbędnego do sfinansowania rozwoju. Kto ma za to płacić? I tu mamy w uproszczeniu cztery możliwości: za otrzymaną wiedzę płaci jej konsument, państwo z pieniędzy zebranych w formie podatków od wszystkich obywateli i udostępnia ją za darmo, za wiedzę płaci konsument jakiegoś innego dobra, które jest reklamowane przy okazji przekazu wiedzy albo też nie płaci się za wiedzę, tylko za pośrednictwo w dostępie do niej. W tym pierwszym modelu wiedza dla jej konsumenta jest płatna, a w pozostałych – bezpłatna. To oczywiste, że bezpłatność budzi entuzjazm, ale wiąże się z istotnymi konsekwencjami ekonomicznymi i społecznymi.
Zarabianie głową
W Polsce około 50 proc. młodych ludzi studiuje na wyższych uczelniach, łącznie ponad 2 miliony osób. Typowy student nie zarabia na swoje utrzymanie sam, tylko studiuje na koszt swoich rodziców i ogólnie mu się nie przelewa. Ma duże zapotrzebowanie na wiedzę dostępną przez Internet, a mało pieniędzy, więc jako konsument chce mieć to wszystko za darmo.
Jego punkt widzenia zmienia się diametralnie, gdy skończy studia, a rodzice mówią mu, że nie chcą dłużej łożyć na jego utrzymanie i oczekują, że to on dołoży do ich emerytury. Absolwent zaczyna myśleć, jak by tu zarobić na nabytej przez pięć lat studiów mądrości – czyli jak swoją wiedzę sprzedać, aby mieć własne środki na życie. I wówczas wcale nie przychodzi mu do głowy, że najlepiej jest rozdawać swoją wiedzę za darmo. Model, w którym on – magister – przez osiem godzin kopie rowy, za co mu się płaci, a po pracy tworzy i rozdaje swoją wiedzę za darmo przez Internet, nie wydaje mu się atrakcyjny.
W krajach rozwiniętych, po naturalnej wymianie pokoleń, 50 proc. społeczeństwa będzie miało wyższe wykształcenie. Będzie chciało zarabiać na utrzymanie swoje i swoich rodzin w sektorze wiedzy, bo uważa, że po to przecież studiowało. Wiedza musi być zatem traktowana jako rynkowe dobro ekonomiczne. Inaczej tych aspiracji nie da się sfinansować.
Dziura budżetowa
Model, w którym za wiedzę płaci państwo z podatków i udostępnia ją za darmo, ma uzasadnienie tylko w odniesieniu do wiedzy podstawowej, niezbędnej całemu społeczeństwu. Co to jest prawo Ohma czy też prawo popytu i podaży, każdy powinien móc dowiedzieć się za darmo. Wiedza podstawowa nie oznacza wiedzy skromnej w swoim wymiarze, tylko ustalony kanon. Natomiast jeśli ponadpodstawowa wiedza ma się rozwijać, to są potrzebne na ten cel środki finansowe, które powinny pochodzić z zysku z jej sprzedaży, a nie z podniesionych podatków.