Co pan robił 4 czerwca 1989 r., w dniu pierwszych częściowo wolnych wyborów? Jak pan wspomina to wydarzenie?
Nie pamiętam, co robiłem dokładnie tego dnia. Mało kto spodziewał się tego, co nastąpiło po wyborach, dwa miesiące później. PZPR próbował powołać rząd gen. Kiszczaka, ale nie dostał on wystarczającego poparcia w Sejmie. Na premiera został wysunięty Tadeusz Mazowiecki. Nie miał on wielkiego problemu ze znalezieniem kandydatów na stanowisko ministra spraw zagranicznych. Trudniej było z ministrem finansów. Ja przygotowywałem się wtedy do wyjazdu na wykłady do Wielkiej Brytanii, które miałem odbyć już rok wcześniej, ale nie mogłem, bo kończyłem habilitację, która dotyczyła analizy porównawczej ustrojów polityczno-gospodarczych. Zajęła mi dużo czasu, ale potem przyniosła wiele korzyści w pracy rządowej. Tym razem już nie mogłem odmówić i miałem jechać do Anglii, jednak zadzwonił mój przyjaciel Stefan Kawalec, który powiedział, że szuka mnie Waldek Kuczyński.
…czyli prawa ręka premiera Tadeusza Mazowieckiego.
Wiedziałem też, że jest świetnym ekonomistą. Spotkałem się z Kuczyńskim i dostałem informację, że Mazowiecki szuka „swojego Ludwika Erharda” [niemiecki polityk i ekonomista, federalny minister gospodarki w latach 1949–1963 – red.]. Pomyślałem sobie wtedy, że Erhard miał dużo łatwiej w Niemczech w latach 50. niż ktokolwiek na podobnym stanowisku w Polsce w 1989 r. Od razu zaproponowałem Waldkowi, żeby sam objął stanowisko ministra finansów, ale z jakiegoś powodu nie chciał. Zamiast tego umówił mnie z Mazowieckim, którego nie znałem. Zrobił on na mnie bardzo dobre wrażenie, miałem poczucie, że rozmawiam z poważnym, opanowanym człowiekiem. Powiedział mi, że poszukuje kogoś, kto podjąłby się kierowania Ministerstwem Finansów. Uprzejmie odmówiłem. Odbyłem naradę w domu – moja żona nie była entuzjastką tego pomysłu.
Dlaczego? Świat polityki nie był interesujący?
Mieliśmy małe dzieci, a praca w rządzie wiązałaby się z ogromnym czasowym zaangażowaniem. Mieszkaliśmy wtedy w typowym mieszkaniu M-4 na Bródnie. A planowany wyjazd zagraniczny był perspektywą awansu finansowego. Kurs walut zagranicznych był sztucznie wysoki, więc można było dobrze zarobić, wykładając za granicą (swoją drogą zniszczyliśmy to, gdy wprowadziliśmy w 1990 r. wymienialność złotego po realistycznym kursie). Szalę przeważył mój brat cioteczny Marek, który powiedział, że jeśli odmówię objęcia stanowiska wicepremiera i ministra finansów, to będę tego żałował przez całe życie. Uświadomiłem sobie, że ma rację. I zgodziłem się.
Skąd przekonanie, że się uda?
Takiej pewności nie mogłem oczywiście mieć. Ważne było to, że miałem zespół współpracowników. Pierwszy zespół na mojej uczelni [SGPiS, obecnie SGH – red.] zorganizowałem już w 1978 r. Miał za zadanie zreformować socjalizm. Nikomu się wtedy nie śniło, że ZSRR upadnie, więc zaproponowaliśmy rynkową gospodarkę, ale bez prywatyzacji. Nie dlatego, że mieliśmy do niej awersję – uważaliśmy po prostu, że pełna prywatyzacja będzie w tamtych warunkach geopolitycznych niemożliwa. Chcieliśmy, żeby przedsiębiorstwa nie były pod wpływem partii. Firmy miały być samorządowe. Nie sądziliśmy, że to rozwiązanie jest lepsze od kapitalizmu, ale mogło być do przełknięcia dla wtedy rządzących.
To były korzenie późniejszego planu Balcerowicza?
Plan by nie powstał, gdyby nie praca tego zespołu. Pierwszy plan został opublikowany w 1980 r. W czasach Solidarności pojawiło się wielkie zapotrzebowanie na społeczne projekty reform. Na podstawie wcześniejszych prac napisałem taki projekt w dwa tygodnie, po czym zaprosiliśmy różnych prominentów ekonomii, m.in. prof. Czesława Bobrowskiego i dziennikarzy, żeby zaprezentować swoją pracę. Nasz projekt okazał się sensacją, bo nikt o nas wcześniej nie wiedział. Na fali tej popularności zostałem nawet wybrany na stanowisko wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Do momentu wprowadzenia stanu wojennego byliśmy na fali. Stan wojenny zastał mnie w Brukseli, gdzie pojechałem na konferencję. Wróciłem po paru dniach do Polski i z ulgą złożyłem legitymację partyjną. Przyjmował ją ode mnie Dariusz Rosati, ówczesny sekretarz PZPR w SGPiS.