Cztery wzrostowe sesje z rzędu, po których zaczęto mówić o początku nowego impulsu rynkowego na GPW, to na razie wszystko na co było stać byki. W czwartek znalazły się one w defensywie. Chociaż widać było przewagę koloru czerwonego, to scenariusza, który zakłada nową falę wzrostową na warszawskim parkiecie nie należy jeszcze wyrzucać do kosza.
Jeszcze przed rozpoczęciem notowań eksperci byli zgodni: najważniejszym jej punktem będzie odczyt dotyczący inflacji w Stanach Zjednoczonych. I faktycznie tak było. Dlatego opis wydarzeń rynkowych przed tą publikacją można skrócić do jednego zdania. WIG20 przez kilka godzin oscylował przy poziomie zamknięcia z środy. Prawdziwa zabawa zaczęła się po południu. Dane dotyczące inflacji w Stanach Zjednoczonych okazały się jednak nieco wyższe od prognoz. To po raz kolejny przywołało dyskusję o tym, co może zrobić w listopadzie Fed i wsparło dolara. Taka mieszanka naszemu rynkowi odbiła się czkawką.
Czytaj więcej
Kurs złotego tracił wyraźnie w czwartkowe popołudniu. Sporo namieszały dane o inflacji w Stanach Zjednoczonych.
Po publikacji amerykańskich danych niedźwiedzie na GPW doszły do głosu. Wsparte to było cofnięcie głównych indeksów w Europie. Te w pierwszej części dnia były na plusie, ale amerykańska presja i je zepchnęła pod kreskę. Niewielkie straty na początku notowań na Wall Street notował również indeks S&P 500. Stało się więc jasne, że byki tym razem będą musiały uznać wyższość podaży. Ostatecznie WIG20 stracił 0,8 proc. Po czterosesyjnym rajdzie dzięki któremu indeks największych spółek naszego parkietu zyskał 6 proc., takie cofnięcie nie tylko nie robi wrażenia, ale nawet jest czymś zrozumiałym.