Wtorkowa sesja miała dać odpowiedź na co tak naprawdę stać nasz rynek. Poniedziałkowe notowania, mimo że zakończyły się wzrostami głównych indeksów, zostały bowiem potraktowane z przymrużeniem oka. Wszystko dlatego, że wolne mieli inwestorzy w Stanach Zjednoczonych co odbiło się m.in. na obrotach rynkowych. Gracze więc w napięciu czekali co przyniesie powrót do normalności.
Początek dnia był całkiem okazały. Spółki z indeksu WIG20 już na starcie pokazały, że poniedziałkowe zwyżki nie były dziełem przypadku. Wskaźnik zaczął notowania od 0,4 - proc. wzrostu. Problem jednak w tym, że po tym wystrzale emocje na kilka godzin opadły. Rynkowi brakowało nowych bodźców do bardziej zdecydowanych ruchów. Kalendarz makroekonomiczny świecił pustkami, temat Ukrainy znów zszedł na dalszy plany, stąd też GPW na kilka godzin pogrążyła się w marazmie. Pocieszeniem był fakt, że podobny scenariusz przerabiało jeszcze kilka innych europejskich giełd.
W zawieszeniu rynki trwały do startu notowań w Stanach Zjednoczonych. Tam po niewielkim zamieszaniu na początku przewagę zyskała strona popytowa. Europa dostała więc zielone światło do zakupów. Tym bardziej, że również odczyt indeksu ISM dla przemysłu w USA wypadł nadspodziewanie dobrze. Wyniósł on w sierpniu 59 pkt podczas gdy eksperci spodziewali się odczytu na poziomie 56,8 pkt.
Zaproszenie do ataku na wyższe poziomy wykorzystały jednak przede wszystkim największe spółki. WIG20 w ostatnich fragmentach handlu zaczął wyraźnie zyskiwać na wartości i już do końca dnia pozostał liderem wzrostów. Ostatecznie zyskał 0,8 proc. Udziałowcy średnich i małych firm na ten wynik mogli patrzeć z zazdrością. WIG50 stracił bowiem 0,25 proc., zaś WIG250 0,1 proc. Mimo powrotu do gry inwestorów w Stanach Zjednoczonych poziom obrotów na naszym rynku wciąż pozostawił bardzo wiele do życzenia. We wtorek wyniosły one niecałe 600 mln zł.
Warto jednak podkreślić, że WIG20 tego dnia wypadł całkiem nieźle na tle swoich odpowiedników w Europie. W większości przypadków wzrosty były bowiem symboliczne.