Korespondencja z Brukseli
Hiszpania przez wiele miesięcy była uważana za naturalny kolejny cel ataków inwestorów, gdyby nastroje rynkowe uległy pogorszeniu. Jednak to Włochy mogą się stać następną ofiarą eurokryzysu.
Eksperci podkreślają, że kryzys dotyka krajów, które mają poważne problemy gospodarcze, ale brak im woli politycznej do przeprowadzenia reform. Teraz trafiło na Włochy, gdzie premier Silvio Berlusconi najpierw przegrał wybory samorządowe i referendum, a potem zaczął krytykować swojego ministra finansów za antykryzysową strategię. Jakby tego było mało, Giulio Tremonti, uważany za gwaranta zdrowego kursu w polityce fiskalnej, człowiek, który nie uległ panice i nie wydawał pieniędzy z budżetu na walkę z kryzysem, może mieć problemy z wymiarem sprawiedliwości z powodu podejrzeń o korupcję. – Inna osoba na tym miejscu nie będzie miała takiej siły – uważa Guntram Wolff, ekspert brukselskiego instytutu Bruegel. Według niego atak inwestorów na Włochy powinien być przestrogą dla innych. – Trzeba poważnie traktować obecność w unii walutowej i przeprowadzać reformy strukturalne – mówi.
Włochom szkodzą złe nastroje na rynku. Agencja ratingowa Moody's obniżyła w ubiegłym tygodniu ocenę Portugalii, a strefa euro ciągle nie jest w stanie uzgodnić drugiego pakietu ratunkowego dla Grecji. Eksperci podkreślają jednak, że przypadek włoski jest inny od greckiego, a także irlandzkiego czy portugalskiego. Pod wieloma względami może to nastrajać pozytywnie. – Grecji do wypłacalności potrzebne są oszczędności rzędu 20 proc. PKB. Taka skala cięć zabije gospodarkę. We Włoszech wystarczy wysiłek konsolidacyjny rzędu 4 proc. PKB – mówi Paolo Manasse, profesor ekonomii na Uniwersytecie Bolońskim.
W dodatku dług włoski aż w 50 proc. jest w posiadaniu inwestorów krajowych, co zmniejsza podatność na panikę anonimowych inwestorów, którzy często nie wiedzą, co się dzieje w gospodarce danego kraju.