Nie można jednak wykluczyć, że pewien udział w tegorocznym spowolnieniu mają liczne wypowiedzi analityków, polityków i teksty dziennikarskie o wyraźnie pesymistycznym zabarwieniu. Mogły one zadziałać jako tzw. samosprawdzające się prognozy.
Od połowy roku zaczęły pojawiać się informacje o nieuchronności załamania gospodarczego. Politycy PO po odbyciu zamkniętego dla prasy spotkania swojej partii informowali beztrosko media, że premier ostrzegał przed poważnym kryzysem gospodarczym, który ma nadejść jesienią. Kilka gazet poinformowało swoich czytelników, że do końca roku pracę straci ćwierć miliona osób, a stopa bezrobocia wzrośnie do 14 proc.
Tymczasem po kilku miesiącach bezrobocie jest na niezmiennym poziomie, a jego wzrost będzie sezonowy i raczej nie będzie wynikał z pogorszenia się koniunktury.
Po dawce takich złowieszczych informacji przeciętny przedsiębiorca prywatny zaczął się zastanawiać, czy nie ograniczyć zamówień dotyczących zaopatrzenia do produkcji. A może nie zatrudniać nowych pracowników, skoro popyt ma się zmniejszać? Koledzy, którzy rozmawiali z inwestorami zagranicznymi, opowiadali, że ci zaczęli się zastanawiać, czy nadal inwestować w Polsce, skoro wszyscy mówią tu o kryzysie.
Również źródła zagraniczne nie wykazywały optymizmu. Wpływowy brytyjski „The Economist" w połowie roku publikował swoją prognozę wzrostu polskiego PKB tradycyjnie poniżej konsensusu rynkowego.